Na początku było ciężko.

Co mogę innego napisać? Walczyliśmy, żeby przeżyć, a nie cieszyliśmy się chwilą.

Dla mnie najgorsze wcale nie było wstawanie.

Pobudka o 6:30 nie okazała się aż taka ciężka.

Osobiście nie tęskniłam, choć może to złe słowo… inaczej: nie płakałam, o dziwo, za rodzicami.
Jasne, zdarzały się westchnienia do przeszłości, np. kiedy Avelina podczas wypełniania obowiązków starszej wachty poszła sobie spać, a ja z przyjaciółką Mają wyczyściłyśmy wszystkie toalety, podłogi, lustra i usłyszałyśmy za to: „To wyczyścicie jeszcze kambuz”. Byłyśmy wtedy naprawdę wściekłe i chciałyśmy odesłać ją do Rosji.

Dla mnie najtrudniejsze były niedziele.
Jako osoba wierząca, przyzwyczaiłam się do chodzenia do kościoła. Na Pogorii nie było takiej możliwości.
Nie mogę zapomnieć drugiego dnia, gdy jeszcze staliśmy w Amsterdamie. Usłyszałam, że na msze będziemy mogli chodzić od następnego portu. Doznałam szoku. Stałam w mesie i oczy zaszły mi łzami. W sercu poczułam autentyczny ból. Teraz jestem z tego dumna i cieszę się, że do tego doszło. Uzmysłowiłam sobie już drugiego dnia bardzo ważną rzecz: dzięki Bogu się dostałam i muszę Mu jakoś się odwdzięczyć. Może moje teksty ktoś nazwie religijne albo świętoszkowate, nie mogę jednak tego przemilczeć.

 

Nasi oficerowie byli wymagający.
W szkole zawsze sobie dobrze radziłam, wyróżnienia na koniec roku, konkursy… Na żaglowcu uczyliśmy się nazw lin, żagli, skrótów żeglarskich. Nie, aby wkuć i zapomnieć, ale po to, żeby ich na co dzień używać. Miałam z tym problem. Nauczyłam się wszystkich żagli. Ba! Nawet po angielsku!
Pewnego dnia mój oficer, szanowny pan Zbyszek, wręczył każdemu z naszej wachty kartkę z takielunkiem ruchomym. Szeroko otworzyłam oczy ze zdumienia. Niekończący spis wszystkich lin, które trzeba było znać, które mogły zmienić położenie był po prostu straszny! Chodziłam z Mają po pokładzie i zaczęłyśmy się uczyć. Ciężko się to zaliczało…

Innym razem nasz super-asystent Łukasz tłumaczył mi skróty żeglarskie. Pośmialiśmy się trochę i pogadaliśmy. Jednak kiedy wyszłam z kajuty nawigacyjnej nie było mi już ani trochę śmiesznie. Pan Zbyszek zabrał mi kartkę i zaczął przepytywać, dokładnie ze wszystkiego. Nie przykładałam szczególnej wagi do tego, co mówił nasz asystent, chociaż starałam się słuchać. Odpowiedziałam, szczerze mówiąc, na mniej niż połowę pytań, ale coś powiedziałam. Słowa, które usłyszałam, pozostały mi w pamięci:

– Twój mózg nie chłonie wiedzy jak gąbka. Zamiast niego masz pumeks!!! Wiesz w ogóle co to jest?!

– To taki kamień…

– Przynajmniej coś wiesz.

Tak…

 

To może teraz trochę o wachcie nawigacyjnej.

Ta wachta bardzo mi się podobała, choć kiedy weszłam pierwszy raz za ster, miałam duszę na ramieniu.
Nigdy nie zasnęłam na oku, chociaż chyba tylko niewielkiej liczbie osób się to udało.
Tym bardziej nie zasnęłam nigdy na sterze – nie wiem, jak udało się to Arsienijowi! Zrobiliśmy przez to dwa niekontrolowane zwroty! Kapitana nikt nie widział bardziej rozzłoszczonego niż wtedy.
Byłam drugim najlepszym sternikiem.

Fot. Zbigniew Bosek

Najlepiej i równocześnie najgorzej było w nocy. Pominę tę złą stronę, bo każdy raczej rozumie, że nie jest przyjemnością marznięcie i zmęczenie, narastające podczas wachty od 24:00 do 4:00. Niebo na morzu, a zwłaszcza na oceanie, jest nieporównywalne z tym, które widać na lądzie. Gwiazdozbiory skrzą się cudownie, od czasu do czasu gwiazda spadająca , do której by się chciało wypowiedzieć życzenie, a nawet krwawy księżyc…

Fot.: Anita Wietrzyńska

 

Dzięki zajęciom astronomii poznałam położenie wielu konstelacji np. Łabędzia i Skorpiona. Było widać Drogę Mleczną i Wenus.

Poza tym – świecący plankton. Raz, stojąc na oku, zauważyłam, że woda jakby kipi. Okazało się, iż wszędzie roiło się od skaczący ryb! Kapitan zrobił wtedy alarm. Światła zapalono i małe rybki natychmiast przestały się wynurzać. Postawiliśmy marsle i trójkąty. Światła zostały zgaszone i jak na zawołanie rybki znowu zaczęły skakać.

Widziałam prawdopodobnie małego rekina. Gdy wpłynęliśmy na Ocean Atlantycki pierwszy raz w życiu widziałam delfiny. Są piękne i naprawdę potrafią robić salta! Później ich miejsce zajęły wielki czerwone meduzy, które na szczęście szybko ustąpiły miejsca z powrotem delfinom. Chłopcy widzieli dwie orki i świecące w ciemności meduzy! W Maladze, stojąc na noku bombrama, widziałam olbrzymią meduzę, która miała chyba ze dwa metry średnicy!!!

 

Kambuz szybko polubiłam. Choć obawiałam się obsługiwać stół kapitański, okazało się to nie takie straszne. Nie mogłam doczekać się kambuza, bo tylko ta wachta nie musiała reagować na alarmy „Do żagli!”. Mogliśmy wtedy spać spokojnie.

Na początku uważałam, że na Pogorii schudnę, ale szybko okazało się inaczej.

Na szczęście po powrocie wciąż ważyłam poniżej 50 kilo, ale niektóre dziewczyny, zwłaszcza Rosjanki, bardzo przytyły. Sylwek, nasz kuk, gotował wspaniale. Lubiłam pomagać mu w kambuzie.

 

Na koniec trochę o szkole.

Rozmawiałam na ten temat z przyjaciółkami ze statku i wspólnie uznałyśmy, że szkoła na lądzie jest jednak lepsza. Nie oznacza to jednak, że moja szkoła jest perfekcyjna i niczego bym w niej nie zmieniła.
Na Pogorii dowiedziałam, się wielu rzeczy, o których nawet nie miałam pojęcia.
Chętnie zatrudniłabym u siebie w szkole historyka, dzięki któremu ponownie pokochałam historię.
Na matematyce przerobiliśmy tematy aż do liceum.
Na francuskim – mimo że nie miałam na żaglowcu nauczyciela od tego języka – nauczyłam się więcej pożytecznych rzeczy niż przez dwa lata w gimnazjum.
Przez to, że mój zeszyt od geografii zawierał tylko wiadomości żeglarskie: zadania jak wyznaczyć kurs, znaki dzienne statków, sygnały latarni itd., miałam, co nadrabiać w szkole, ale bardzo lubiłam lekcje z oficerem Miłoszem i za nic w świecie bym ich nie zamieniła na zwykłe lekcje geografii.

A Kapitan mówił do nas tylko po angielsku, dlatego nauczyłam się dodatkowych słówek.

Nie mogę pominąć lekcji rosyjskiego: uczę się tego języka już od dobrych 9 lat, ale nigdy nie zrobiłam takiego postępu jak na Pogorii . Pani Lida dawała mi teksty, książki i różne zadania. Reszta naszej grupy, która była na poziomie początkującym, uczyła się alfabetu i potrzebnych podstaw.

W chwilach odpoczynku pisałam dziennik. Rozmyślałam, a czasem znalazłam nawet czas na poczytanie książki.

Starałam się nie spać w ciągu dnia, chociaż – przyznaję się – raz położyłam się spać o 18:00.

Fot. Olga Ziuzia

 

Najlepsze w całym rejsie były porty. Nie było wtedy lekcji i poznawaliśmy inne kultury.
W każdym porcie obowiązkowo kupowałam lody, aby mieć porównanie z każdym kolejnym portem (mogę zdradzić, iż najlepsze były w Porto Santo Stefano).
Chociaż wyjścia w portach były wspaniałą nagrodą, to z uśmiechem wracałam na pokład Pogorii. Widoki na porty z bombrama zapierały mi dech w piersiach. To na pewno zapamiętam do końca życia.

Fot. Łukasz Kaźmierczak

 

Na początku rejsu odliczaliśmy dni do końca. Pod koniec próbowaliśmy zapomnieć, że istnieje coś takiego jak czas i kalendarz. W Civitavecchia wszyscy byliśmy bliscy łez.

Ten rejs był największą przygodą mojego życia. Nie potrafię wyobrazić sobie mojego życia bez niego. Chciałabym jeszcze raz przeżyć coś tak niesamowitego. Całe szczęście, że poznałam na Pogorii wspaniałych przyjaciół. Teraz jeżdżę pociągami po Polsce, aby spotkać się z Pogoriantami. Kiedy jesteśmy razem, czuję, jakbym znowu była na Pogorii i płynęła po oceanie wyznaczonym kursem.

KONIEC

Martyna Szoja
25 stycznia 2016

Zdjęcia w ramkach: kadry z filmu Jeden dzień z życia na „Pogorii”,
nakręconego w ramach warsztatów filmowych w Szkole Pod Żaglami Krzysztofa Baranowskiego.
Autorki: Sylwia Stupnicka, Zuzanna Śliwska, Martyna Szoja, Maja Kozowska, Barbara Urbańczyk.
Opieka artystyczna: Kryspin Pluta. STS Pogoria 2015.


Martyna Szoja mieszka w Gdyni. Po rocznych kwalifikacjach (2014/2015), będąc w trzeciej klasie gimnazjum, została uczennicą Szkoły Pod Żaglami Krzysztofa Baranowskiego – edycja 2015, polsko-rosyjska.
Przepłynęła w 32-oso­bowej załodze szkolnej na Pogorii trasę z Amster­damu (przez Lerwick, Vigo, Leixões, Cascais, Porto Santo, Gibral­tar, Malagę, Baleary, Bonifacio, Porto Santo Stefano) do Civitavecchia.

Uprawia gim­nasty­kę artys­tyczną i pły­wanie.
W gdyń­skich zawo­dach Aquathlon zajmo­wała miejsca V (2014) i IV (2015); II  miejsce w Mię­dzy­na­ro­do­wym Festi­walu For­macji Gim­nas­tyczno-Tanecz­nych o Grand Prix Prezy­denta Mias­ta Gdynia Gim Show 2014, I miejsce w wo­je­wódz­kim konkur­sie tanecz­nym Show Dance (2013); fina­listka (2013) Konku­rsu Twór­czego Uży­wania Umysłu „Wyspa Zagadek”; finalistka kuratoryjnego konkursu polonistycznego 2015 („mam dzięki temu dodatkowe punkty : )”).


 

Tekst opublikowany 4 marca 2016

 

► Żeglujmy Razem – powrót na Stronę Główną