Kiedyś start był dla mnie ważniejszy. Nawet specjalny zegarek do startów miałem. A może jeszcze mam, tylko nie wiem gdzie. Dużo rzeczy w ten sposób mam. Każdego roku obiecuję sobie, że je wszystkie znajdę i albo będę używał, albo na zawsze pójdą do kosza.
Josef przy każdym spotkaniu opowiada, że on w życiu trzyma się zasady: jedna walizka musi wystarczyć. Postanowienia dotrzymuje od lat, bo mieszka na ulicy.
Miesiąc temu do startu się nie przyłożyłem. Mikołaj sterował i zbyt mało mu pomagałem. Był tłok, nie wymierzyliśmy dystansu i czasu – zadziałała ostrożność, która wzrasta z wiekiem. Tydzień wcześniej byliśmy świadkami zderzenia właśnie w przedstartowej rywalizacji.
Do tego Komisja Regatowe miała zegarek z szybszymi sekundami, a komunikaty przez radio były opóźnione. Brak tej precyzji jest widoczny na wielu wyścigach, ale gdy się nabierze wprawy, to nie jest aż tak źle.
Przyznam również, że tych flag nigdy nie rozpoznałem. Podnoszą za każdym razem inne i chyba czasem się mylą. To muszę kiedyś rozpracować.
Wyścig ten kiedyś był popularny, obecnie już mniej. Od lat pojawia się 6-10 jachtów. W naszej grupie pojawiły się aż trzy. W drugiej grupie były cztery. Wyznaczono opcję C, czyli 29 mil.
Na każdych regatach jest tak, że ktoś musi wystartować pierwszy. No i to nie byliśmy my. Wystartowaliśmy trzy minuty spóźnieni.
Wiatr nam zdechł, zanim doszliśmy do linii startu. Trzeba było pływać po linii, ale wtedy nasiliłby się czynnik kolizyjny, bo tego próbowali wszyscy.
Wreszcie wiatr się pojawił. Ciągle słaby, ale wystarczający, aby naszych dwóch konkurentów w miarę szybko dogonić. Musieliśmy ich wyprzedzić przynajmniej o 20 minut, aby wygrać, bo według przeliczników byliśmy najszybszą jednostką w grupie i oddawaliśmy czas innym.
Ściganie się, nawet z jednym rywalem, nas zadowala, więc robiliśmy to, co zwykle: trymowaliśmy do jak największej prędkości.
Jeden z konkurentów został z tyłu, drugi nie dawał się wyprzedzić. Po godzinie człapania w wietrze wiejącym 2-5 węzłów, złapaliśmy prywatny wiatr i wysunęliśmy się na pierwszą pozycję.
Uciekać się nie dało. Prywatny wiatr się skończył i rufa zaczęła uderzać w wodę. Był to znak, że stoimy, a raczej dryfujemy. Postanowiliśmy zmienić dużą genuę na żagiel o tej samej powierzchni, ale o wiele lżejszy. Manewr wyszedł dobrze i prędkość po wodzie z zera skoczyła do 0,2 a czasem 0,5 węzła. W tych warunkach to było coś.
Goniący nas jacht miał na pokładzie pobudzonego kapitana, który co jakiś czas coś do nas krzyczał.
– Czego on chce?
– Krzyczy, żeby wyłączyć silnik.
„Niby dowcipny, a tak naprawdę stres go zjada” – pomyślałem. – „Wiatru nie będzie długo, a nawet gdy przyjdzie, to późno i może go nie wystarczyć, aby im uciec”.
Pobudzonemu się poszczęściło. Złapał prywatny wiatr i nas wyprzedził. Oddalał się, oddalał, a po godzinie można było powiedzieć, że uciekł.
Słońce dociskało nas do pokładu. Zdjęliśmy wszystkie osłony, jak to zwykle robimy przed regatami i jedynym zabezpieczeniem były czapki i okulary.
Nikt nie sprawdzał temperatury, bo gdyby okazało się, że jest 37 stopni Celsjusza – a pewnie było więcej – to byśmy od razu wszyscy zemdleli na samą wiadomość.
Pobudzony znikał i potrzebny był upór Mikołaja, który już dawno pokazał, że nie odpuszcza i ma talent w wykorzystywaniu niewyczuwalnych przez nikogo innego podmuchów wiatru.
– Twój ster – powiedziałem, a Mikołaj od razu wysłał mnie do grota. Wszyscy próbowali trymować i obserwowali, czy wzrasta prędkość po wodzie.
Nadpobudliwy kaptan był daleko przed nami i malał, a nasza rufa klepała wodę.
Zastanawiałem się, czy to klepanie rufą można porównać do „walenia szuflad raz po raz”, o którym śpiewał Witek Zamojski.
Otóż nie można. „Umbriaga”, ta z piosenki, gnała wciąż, a my właśnie obracaliśmy się zgodnie z kierunkiem prądu, a nie steru.
Wypiliśmy po zimnym piwie, które Naira przyniosła z wiadomością, że na dole jest tak jak w piekle, ale lodówka działa.
Agata siedziała smutna, bo uwielbia szybkie akcje, Olek ze spokojem się rozglądał, a Roman informował, że wiatr może będzie, albo nie będzie. Dodawał, że obiecałem mu, że wieczorem będzie w marinie.
Mikołaj łapał ten niewidoczny wiatr i, o dziwo, robił postępy. Do boi zwrotnej było jeszcze daleko, a Pobudzony już nie malał, a rósł. Mikołaj pracował, kręcił kołem i dawał rekomendacje na trymy. Wybieraliśmy i luzowaliśmy liny szukając prędkości.
Po długich godzinach smażenia się na słońcu Mikołaj dojechał do konkurencyjnej rufy Pobudzonego.
Wtedy na przeciwnym kursie, na wprost nas, pojawiła się barka, którą pchał holownik, czyli w tym przypadku pchacz. I ten zestaw miał pierwszeństwo.
Pobudzony odbił w lewo – korzystnie dla niego z uwagi na obecny niby-wiatr i kurs na boję zwrotną. Uznaliśmy to za błąd, bo odbija się w prawo: barka była jeszcze daleko, ale odejście w lewo z małym wiatrem było ryzykowne. Żaden kapitan pchacza nie lubi, gdy mu się wjeżdża pod dziób i na ogół wtedy awanturuje się długim, bardzo głośnym sygnałem.
Mikołaj odszedł w prawo, by barka mogła przejść między nami, ale ciągle było dla niej zbyt ciasno. Zauważyłem, że kapitan pchacza podkręcił kurs na nas. Czyli uznał, że to my wiemy, o co chodzi i że to my będziemy rozsądnie wiedzieć, co dalej.
Mikołaj też to zauważył i znów delikatnie odszedł w prawo. Przejście dla barki się powiększyło, ale ciągle niewystarczająco i pchacz ponownie podkręcił kurs na nas.
„Nieuczciwie” – pomyślałem, ale wyjścia nie było.
Mikołaj znowu odszedł w prawo. Mieliśmy włączony AIS i Pchacz dobrze to rozgrywał, uznając Pobudzonego za niewiarygodnego w manewrach.
Tracąc kurs na boję i gubiąc wysokość, musieliśmy ustąpić Pchaczowi. Pobudzony znowu niwelował swój stres i coś krzyczał.
Barka przepłynęła pomiędzy nami bez awantur i trzasnęła nas falą.
I wtedy przyszedł prywatny wiatr. Nadrobiliśmy stratę: wysunęliśmy się przed Pobudzonego, a po czasie ułożyliśmy się w linii, czyli najkrótszym kursem do boi.
Znowu byliśmy pierwsi. Jakieś pięć minut za nami był Pobudzony. Za nim znajdował się ten trzeci jacht, który ani tracił, ani zyskiwał. Trzymał się konsekwentnie trzeciej pozycji, ale widocznie płynący na nim nie mieli tych samych informacji pogodowych, co Roman. Przeanalizowali swoje opcje, uznali, że koniec walki ze słońcem i niewidocznym wiatrem i odpuścili: zrobili zwrot biorąc kurs na którąś z marin na Long Island.
Mikołaj walczył o każdą stopę. Wierząc w przepowiednie Romana, ponownie zmieniliśmy przedni żagiel. Ten ciężki, z uwagi na inny krój, był lepszy pod wiatr, a takiego kursu się spodziewaliśmy.Weszliśmy na boję, zrobiliśmy zwrot i nabraliśmy prędkości. Roman miał rację.
Przejąłem ster na chwilę i ustawiłem się 30 stopni do wiatru. Pobudzony wjechał na boję 6 minut po nas i po zwrocie trzymał się w naszej linii, co wyraźnie zmniejszyło mu prędkość. Dla nas 30 stopni było idealne, dla niego ten kąt się nie sprawdzał.
„Będzie odpadał” – wróżyłem – „bo zauważy, że traci”. Po jakimś czasie wróżba stała się rzeczywistością: Pobudzony odpadł od wiatru i schodził z kursu.
Olek przejął ster. Wiało już na tyle, że staliśmy się przeżaglowani. Jacht położył się i bulaj w kuchni poszedł pod wodę. Oznaczało to, że powinniśmy zmienić żagiel na mniejszy.
– Gdzie masz narzędzia? – zapytałem kiedyś Wiesia, który przyszedł pracować.
– W torbie – odpowiedział Wiesiu.
– A gdzie torba?
– W domu.
W podobny sposób mieliśmy mniejszy żagiel. No bo w przepowiedni Romana nie było wiatru o prędkości 15-18 węzłów.
Pobudzony tracił na wysokości, a Olek ostrzył 20-25 stopni do wiatru.
Nie używamy określeń „bajdewind” czy „baksztag”. Ważny jest kąt. Każda zmiana kąta to inny trym.
Nie używamy również skali Beauforta. „Czwórka” w tej skali to 17-21 węzłów. Gdy wieje 14 węzłów, powinniśmy już mieć z przodu 135, jak to nazywamy potocznie. Mówiąc ściśle: dystans pomiędzy przednim sztagiem a masztem to 100%. „135”, liczone w procentach, oznacza, że żagiel na sztagu w 35 procentach swej powierzchni zachodzi za maszt.
Mamy żagle 80%, 110%, 135% i 153%. Gdy zaczyna wiać 18 węzłów, czas na 110 – i tak dalej.
Wyczucie zmian i stabilnego wiatru to sztuka połączona ze szczęściem. Jest trochę pracy przy zmianie żagli i trzeba zrobić to szybko. Im silniejszy wiatr, tym trudniej i bardziej niebezpiecznie.
Płynięcie kursem 20-25 stopni do wiatru, a tyle wyciskał Olek, zawsze oznacza utratę prędkości. Liczyliśmy jednak, że jednym kursem miniemy latarnię, która była przed nami.
Mapa wykazywała, że wokół latarni jest płytka woda i kamienie. Czułem, że nie przejdziemy, ale ciągle była Nadzieja. Po godzinie Nadzieja poszła: musieliśmy zrobić zwrot, aby kamienie i płyciznę ominąć.
Pobudzony też zrobił zwrot. Było to korzystne dla nas. Od jakiegoś czasu znacznie zmalał i wyglądało to na 15-20 minut przewagi. Nie mogliśmy odpuścić.
Kolejny zwrot i ustawiliśmy się na linię mety. Pobudzony ciągle robił wysokość. Czyli dobrze.
Zadzwoniła komisja regatowa z prośbą o pozycję.
– Zaraz nas zobaczycie – zameldowałem i wkrótce przecięliśmy linię mety, która znajdowała się niedaleko naszego klubu.
Doszliśmy do kei i obserwowaliśmy metę, jednocześnie robiąc porządek z żaglami i w ogóle klar na jachcie.
Pobudzony finiszował 21 minut po nas. Uznaliśmy, że wygraliśmy i skoncentrowaliśmy się na sprzątaniu.
Pod koniec klarowania Mikołaj spojrzał w telefon i oświadczył, że jesteśmy drudzy. Czyli przegraliśmy.
– Niemożliwe – powiedziałem.
– No, tak jest na stronie regat.
Na tarasie restauracji wypatrzyłem komisję regatową i Blondynkę, która była jej przewodniczącą.
Podszedłem i grzecznie oprotestowałem wynik.
Blondynka powiedziała, że zastosowała przelicznik „Time on Time” i przegraliśmy.
– No ale powinien być „Time on Distance” – argumentowałem.
– „Time on Time”! – Blondynka była stanowcza.
Nie wiedząc, jak działa „Time on Time”, nie dyskutowałem więcej. „Mikołaj to rozpracuje” – pomyślałem.
Na schodach minąłem się z jakimś gościem.
– To jest kapitan jachtu, który wygrał – wskazała palcem z tarasu Blondynka.
Spojrzałem uważniej. Nie wiedziałem, że to był on, bo nie znałem go wcześniej.
Pobudzony, idący towarzystwie starszych kobiet, był wyraźnie rozpromieniony zwycięstwem.
– Ile do wiatru płynie wasz jacht? – spytał, wpatrując się we mnie przenikliwie.
– Idealnie jest 30, ale płynęliśmy 20-25 kosztem prędkości, bo chcieliśmy ominąć te kamienie bez zwrotu na wysokość.
– Niemożliwe! – rzucił.
– Możliwe. Moglibyśmy płynąć nawet 17 do wiatru – odpowiedziałem i dodałem, że według mnie to przegrali.
Zrobił minę, która potwierdziła moje przypuszczenia. Wiedział, że przegrał, bo umiał liczyć, ale wykorzystywał tę, która się pojawiła. Czyli Sytuację. Blondynka się pomyliła, a on milczał.
Na jachcie Mikołaj rozpracowywał „Time on Time”. Wyszło mu, że wygraliśmy. Ale nie był do końca pewny.
„No trudno” – pomyślałem, – „mieszamy”.
Napisałem sms do Blondynki, że z tymi jej obliczeniami coś nie działa.
W międzyczasie załoga traciła wieczór. Wszyscy byliśmy zdezorientowani.
SMS zadziałał. Na deku pojawiła się Blondynka, wyraźnie już po kieliszku.
Mikołaj zaczął ją przepytywać, jak działa przelicznik „Time on Time”. Blondynka zaczęła wykład, ale Mikołaj zapędził ją w kozi róg. W końcu przyznała, że tego „Time on Time” nie rozumie i zaczęła dzwonić po pomoc.
– Ja tylko wpisałam czasy w komputer – dodała, wystukując numer.
Odebrał jakiś Pan. Blondynka wrzuciła go na głośnik.
– Jak ten przelicznik „Time on Time” działa? – zapytała.
– Zaraz ci wyślę sms – powiedział Pan, ale zanim to zrobił, zaczął wykład.
Zrozumiałem z tego, że: należy sinus do kwadratu podzielić przez 600, następnie dodać czas w sekundach, zamieniając je na minuty kwadratowe i podzielić przez całkę oznaczoną pomnożoną przez przelicznik jachtu, a wynik zamienić na całkę nieoznaczoną wyciągając pierwiastek kwadratowy z liczby minut.
Wszyscy wzruszyliśmy ramionami.
– Ostatnie pytanie – zwróciłem się do Blondynki. – Jak się nazywa miasto nad Wisłą? Dla ułatwienia dodam, że jest to imię króla, który zostawił Polskę murowaną.
Blondynka odeszła.
Dokończyliśmy klarowanie jachtu.
Pierwszy, na smutno, odjechał Roman, po nim Agata z Mikołajem.Wyci
ągnąłem flaszkę i rozpracowaliśmy ją – również na smutno – z Olkiem.
A później wiatr zdmuchnął mi okulary do wody.
Po dwóch dniach, przy obiedzie, powiedziałem do Mikołaja:
– Te wyniki ciągle mi przeszkadzają.
Mikołaj spojrzał w „Sailing Instruction” wyścigu.
– Czemu ona przeliczyła nas „Time on Time”, gdy tu jest wyraźnie napisane „Time on Distance”?
Postanowiłem nie odpuścić. Wysłałem do Blondynki kolejny sms: „…w Sailing Instruction jest wyraźnie: Time on Distance…”
Z brakiem odpowiedzi dotarliśmy do kolejnej soboty.
W Yacht Clubie spotkałem męża Blondynki.
– Nie masz racji – powiedział bez wstępu i zrobił złą minę.
– No ale spójrz w „Sailing Instruction” – broniłem się.
Zza pleców męża wyskoczyła Blodynka.
– Mój ty polski kolego, nie mam teraz czasu.
„No trudno! Co zrobić?” – pomyślałem. – „W życiu bym z nią do teatru nie poszedł”.
Napisałem do organizatora regat. Po cichu podpowiedział mi takie rozwiązanie długoletni członek klubu i dobry regatowiec. Podałem moje przeliczenia.
Odpowiedź przyszła szybko:
– Sprawdzę.
Po jakimś czasie Olek napisał, że na Internecie jesteśmy pierwsi.
Przyszedł też e-mail od organizatora z przeprosinami.
Odpisałem, że dziękuję, że oczywiście, że nie ma sprawy.
A w postscriptum zapytałem, czy zna piosenkę Ireny Santor „Tych lat nie odda nikt”.
Krzysztof Grubecki
Lipiec 2025