Kaziu!
Są i te chwile szczęśliwe, kiedy zaglądam do Periplusa. Nie robię tego systematycznie (ubolewam), ale skrupulatnie. Dzięki temu dotarłem do „Sawy”.
Zapiski kapitana Barańskiego (►„Sawą przez Kanał Kiloński”◄, ►„Jak przechytrzyć ratownika”◄) dały skutek dramatyczny. Otwarły mi klapki pamięci. I popłynąłem. Pożeglowałem.
Był rok 1976, kiedy po raz pierwszy wyruszyłem na morze. Mój pierwszy rejs odbył się na jachcie Sawa[1] właśnie. Były to czasy późniejsze niż opisane przez Kapitana, więc i pewne realia uległy zmianie. To na przykład, że na Sawie zamontowany już był silnik spalinowy. W sumie konieczność dziejowa. I trochę administracyjna. Już wtedy pływanie pod żaglami było w wielu portach zabraniane. Ale za to silniki psuły się i zawodziły w najmniej oczekiwanych momentach. Znana jest Poliszynelowi nie jedna sytuacja, gdy awaria silnika (przymrużenie oka) zmuszała żeglarzy z Polski do wejścia do jakieś portu za żelazną kurtyną. Takie były czasy. Pionierskie, choć inaczej niż wspominane przez Kapitana.
Sawa na pełnym morzu, 1961 r.
arch. Ziemowit Barański
Niestety, ta pionierskość czasów miała w pewnym sensie wpływ na tragiczny los Sawy, ale to już inna bajka. Na szczęście od niedawna Sawa znowu, jak słyszałem, żyje, choć pod innym imieniem.
Jak wspomniałem, był to mój pierwszy rejs. Wyobraź sobie młodego, napalonego na pływanie nowicjusza – takim byłem. Nawet nie wiedziałem, jak wiele nie wiedziałem. Ale gnał mnie zapał. W tamtym czasie Sawą ordynował klub „Bryza” – mój klub od tamtych lat, nieprzerwanie. Chętnych do pływania było mnóstwo! W klubowych salkach kłębiły się prawdziwe tłumy. Dosłownie. Przejście z jednej do drugiej wymagało wielu starań. No i trzeba było zrobić coś dla klubu, żeby dostać miejsce na rejsie. Mnie się wtedy udało.
Proporczyk Klubu Morskiego PTTK „Bryza”
arch./fot. Zbigniew Studziński
Oprócz wiedzy brakowało mi również wyposażenia. Kalosze miałem. Bardziej doświadczona koleżanka pożyczyła mi sztormiak. Ale jaki! Prawdziwy olejarz. Oczywiście czarny. Jak sztormowa noc. Była to konstrukcja nie do zdarcia. Gruby, sztywny, twardy. Egzoszkielet rzec można. Długa bluza, szerokie spodnie. Cud! Żadna fala mu nie była straszna. Trzeba było tylko nauczyć się w nim poruszać. I wkładać na siebie. Sporą trudność stwarzało zginanie nóg w kolanach i rąk w łokciach. Lecz najwspanialszym jego elementem była zydwestka! Żegluję już od lat, próbowałem tego i owego. Ale, powtarzam, nie znam niczego równie wspaniałego! Boczna część osłaniająca uszy wiązana tasiemką pod brodą. Szerokie rondo dające się formować w niemal dowolny sposób. Żaden kaptur temu nie dorówna. Tylna część ronda była na tyle szeroka, że skutecznie chroniła kark przed zalewaniem wodą. Resztę ronda można było przygiąć i ułożyć stosownie do wiatru i bryzgów fal. Albo deszczu.
Sawa na pełnym morzu, 1961 r.
arch. Ziemowit Barański
Żal tego, co odeszło, a nie powinno.
Jak wspomniałem, był to czas, gdy chętnych do żeglowania było więcej, niż miejsc na jachtach. Wszystkie koje były zajęte. Dzisiaj, gdy dorosłem do zrozumienia, że najwspanialej żegluje mi się wtedy, gdy mam na jachcie mnóstwo wolnej przestrzeni, gdy pod pokładem nie kłębią się tłumy, gdy mogę, jeśli taki kaprys, pobyć sam ze sobą, patrzę na tamte warunki z rozrzewnieniem. I wcale nie żałuję. Bo to było cudowne przeżycie dla tamtego młodzieńca.
Krok po kroku poznawałem tajniki i arkana. Po zaokrętowaniu i przejęciu jachtu od schodzącej załogi, dumnych marynarzy, wracających Z MORZA, przyszła pora na zadomowienie się. Uszczknąłem wtedy kolejny kęs „maryniarstwa”. Nastąpiło dzielenie na wachty i przydział miejsc noclegowych.
Kapitan powiedział:
– Ja będę mieszkał, tutaj – i wskazał wybraną przez siebie koję. – Pozostali, proszę wybrać sobie koje wedle starszeństwa.
Starszeństwa, oczywiście, rangą, nie wiekiem. Pierwszy oficer, drugi oficer i tak do końca. Na końcu, rzecz jasna, byłem ja. W ten sposób dostałem przydział na klapkoję.
Mesa na Sawie miała po obu burtach kanapki do siedzenia, które służyły też do spania jako pełnoprawne koje. Miały swoje sztormdeski, a nawet podgłówki. Na jednej burcie nad koją w głębi była druga koja. Po drugiej stronie były szafki. Ale oparcie kanapy można było podnieść na zawiasach i – podczepiwszy w dwóch rogach do uchwytów w suficie – uzyskać miejsce do spanie. To był moja klapkoja! Użytkownik klapkoi nie miał właściwie swojej szafki na rzeczy osobiste. Upychał je po różnych kątach, częściowo użyczonych przez pozostałych marynarzy.
Specyfika życia na jachcie wymagała opuszczania klapkoi na dzień. W dzień w mesie toczyło się normalne życie. Jedzono posiłki, gawędzono przy stole, właściciele koi spali, kiedy mogli. A to wszystko nie było możliwe przy podniesionej klapkoi, która faktycznie była oparciem kanapy. Tak więc lokator klapkoi jako jedyny nie miał w ciągu dnia swojego miejsca, żeby na przykład, zdrzemnąć się po wachcie. Układał się więc przygodnie, gdzie akurat było wolne. Taka technologia „hot desk”, jak powiedzieliby dzisiejsi korpoludkowie. Pamiętam to do dzisiaj i wspominam z rozrzewnieniem i czułością. To był piękny czas! Chłopaczek, Conradem naczytany, stoi w czarnej zbroi dzierżąc mocno rumpel, chłostany wiatrem i falą. Czyż to nie warte wszystkich niedogodności? W sumie drobnych i nieistotnych.
Jak zapewne zauważyłeś, ten rejs miał miejsce w ciekawych czasach. Wiesz dobrze, jak wyglądała ścieżka na morze przez urzędy i pozwolenia, badania i kontrole. Ale był to już czas podróżowania tu i tam (bardziej tu) „na dowód”. Nie trzeba było mieć paszportu, żeby popłynąć do NRD. Nic więc dziwnego, że był to kierunek wielce popularny. No i jeszcze bonus – wtedy niemieckie piwo było bardzo dobre – zwłaszcza w porównaniu z naszym. Z tych oto przyczyn mój dziewiczy rejs odbywał się szlakiem praojców – „Do Warnemünde na piwo” – jak wtedy mawiano.
Wyruszyliśmy ze Szczecina na Zachód. Najpierw Wismar, a potem z przeważającymi wiatrami w stronę domu. Czyli do prawie przedmieścia Rostocku. Miejsce dogodne i sprawdzone przez wielu poprzedników. Nie trzeba płynąć daleko w głąb lądu. Cumowanie niemal u bram tawerny. Tej tawerny! Osławionej i często wtedy przez polski ludek żeglarski odwiedzanej. Mówiąc szczerze nie wiem, jak naprawdę nazywał się ten lokal. Ale u nas wystarczyło powiedzieć – excusez le mot – „Pod cycem” i wszystko stawało się jasne.
Zauważ, jak wiele praktycznej wiedzy przyswajał w owym czasie morski neofita już w pierwszym rejsie. Ta nazwa wcale nie była abstrakcyjnym ekscesem szalonych umysłów.
s/y Sawa
arch. Ziemowit Barański
Do lokalu wchodziło się z nabrzeża. W środku, dokładnie na wprost wejścia, na solidnej drewnianej konstrukcji z potężnych belek zamocowane było wielki koło sterowe. Oczywiście zamontowane w taki sposób, że można było nim obracać. A nad kołem do rusztowania zamocowany był przecudnej urody galion. Jak już łatwo się domyślić – połowa kobiety (ta górna) z wielkimi piersiami. Kolorów, jakimi galion był pomalowany, nie pamiętam. Ale wrażenie robił.
I oto, po pierwszych w życiu falach, pawiach, strasznych nocnych wachtach i jeszcze gorszych wachtach w kambuzie, po wejściu do portu, młodzieniec dumny z siebie, pełen chwały zdobywcy mórz, przekracza próg tego sławnego lokalu. To się nazywa, szkoła rzemiosła, czyż nie?! Drzwi otwierają się przed nim i co widzi? Na poziomej belce do której zamocowane było koło sterowe stoi olbrzymi, pokryty kropelkami rosy, kufel piwa. Tego sławnego, niemieckiego. Obok dość duży mężczyzna trzyma oburącz koło sterowe. Mocno. Widać, że walczy ze straszliwym sztormem, bo fale miotają nim na boki jak szalone. Prawdziwa morska tawerna!
Nie pamiętam dźwięków, raczej wydaje mi się, że gwar tam panował niemały. Ale zostały obrazy pod powiekami. A wszystko przez Kapitana, któremu zebrało się na wspominki.
Chwała Mu za to!
Sawa w Gdyni, 1961 r.
arch. Ziemowit Barański
Ściskam Cię, tak mocno, jak tamten gość ściskał koło sterowe. I życzę Ci, żeby czasem ktoś lub coś otwarł jakąś klapkę w Twojej pamięci.
Zbyszek
Zbigniew Studziński
4 marca 2024
Przypis: Kazimierz Robak
[1] S/y Sawa – typ „Conrad II” (projekt: Ryszard Langer i Kazimierz Michalski, 1958 r.); konstrukcja drewniana; zbudowany: 1961, Warsztaty Szkutnicze LPŻ w Szczecinie. Dł.: 11,65 m; szer.: 2,68 m; pow. żagli 45,0 m², typ ożaglowania: slup; zanurzenie: 198-250 cm. Dodany silnik: wysokoprężny, Volvo Penta MD1, 5.2 kW, 2300 rpm.
Armatorzy: LPŻ Warszawa (1961), LOK Warszawa (1962); Warszawski OZŻ / Klub Morski PTTK „Bryza” (1963-1976).
1976-09-10 wszedł na mieliznę koło wyspy Sarema (Estonia), ściągnięty (1976-09-18) i wyremontowany.
1990-03-27 sprzedany zagranicznemu armatorowi, pływa (?) pod nazwą Bushi.
[info: „Spis polskich jachtów morskich, prywatna strona Wojtka Zientary”; Zbierajewski, Janusz. „Wypadki jachtów”]