Pojawiła się książka. Taka: „Interacting Complexities of Herds and Social Organizations”
https://www.springer.com/gp/book/9789811393365
Raczynski, Stanislaw. Interacting Complexities of Herds and Social Organizations: Agent Based Modeling.
[Seria: Evolutionary Economics and Social Complexity Science (Book 19)] Singapore : Springer, 2020.
Nota od wydawcy zaczyna się zdaniem:
This book presents examples of and the latest simulation studies on artificial societies and populations, highlighting innovative implementations of various models of artificial societies and populations using a new, C++-related simulation tool.
… i to w gruncie rzeczy wyjaśnia jeśli nie wszystko, to przynajmniej wiele.
Autorem jest prof. Stanisław Raczyński. Pod tym samym linkiem można o nim przeczytać po angielsku, a jego naukowy życiorys jest imponujący. Tak się składa, że mam zaszczyt uważać Staszka za przyjaciela i myślę, że z wzajemnością. Dlatego wiem o rzeczach, których w jego oficjalnym naukowym życiorysie nie ma, na przykład:
1959, Kraków: Stanisław Raczyński
(www.ryszardy.pl)
– że Staszek jest jednym z pionierów polskiego jazzu, z grupy krakowskiego „Helikonu” (kto wie, ten wie; kto nie wie – niech zajrzy TU);
1959, Kraków: (od lewej) Jacek Brzycki, Jerzy „Giga” Morański, Andrzej Piela, Stanisław Raczyński, Stanimir „Csani” Stanczew, Julian Sandecki
(www.ryszardy.pl)
– że jest multiinstrumentalistą, ale jego ulubionym instrumentem jest klarnet;
Ok. 1958, Kraków: (od lewej) Jan Byrczek, Stanisław Raczyński, za nim NN, Anna Larsen, Andrzej Piela, Andrzej Nowak, Jan Kudyk
Zdjęcie College Dixieland Band jest nietypowe. Pani Larsen załatwiła turę po Węgrzech i nagle zapragnęła naszego akompaniamentu. Tak się złożyło, że Giga Morański, Czani Stanczew, Julek Sandecki i Igor Neubauer (dr) nie mogli uczestniczyć. Pojechali z nami: Andrzej Nowak (śp.) i Jasiu Kudyk. Tak naprawdę nie pamiętam czy Jasiu Byrczek, który wtedy grał na basie, pojechał, czy tylko wystąpił na zdjęciu. Ten perkusista był znany, ale potem zapomniany, ja też nie pamiętam, jak się nazywał – napisał do mnie komentując tę fotografię Don Estanislao.
(Tusiewicz, Grzegorz. Krakowski Jazz-Klub „Helikon” 1956-1969; str. 49)
– że jego ulubionym gatunkiem jest blues;
1961: informacja prasowa o „Zaduszkach Jazzowych” w krakowskiej filharmonii; dopisek odręczny:
Na tym koncercie „College” grał w składzie: Andrzej Piela – puzon, Kudyk – trąbka, s. tenor – Muniak (debiut), St. Raczyński – klarnet, J. Morański – piano, H. Witek – gitara, W. Schönborn – perkusja, T. Wójcik – bas
(www.ryszardy.pl)
– że komponuje i nagrywa (grając na wszystkich instrumentach);
1959, Kraków: College Dixieland Band; od lewej: Jerzy „Giga” Morański (p), Andrzej Piela (tb), Stanimir „Czani” Stanczew (tp), Stanisław Raczyński (cl), Jacek Brzycki (dr), niewidoczny: Julian Sandecki (b)
(www.ryszardy.pl)
– że gra w klubach muzycznych w mieście Meksyk, a czasem w Tampie i okolicach (np. w Nashville, Kansas City czy Los Angeles), gdzie zawsze robi furorę;
6 lipca 2019, klub Dalia Negra: Stanisław Raczyński (cl) pierwszy z lewej
fot. Rafael Arriaga Zazueta
– że napisał książkę Kraków, Moskwa i Meksyk.
Raczyński, Stanisław. Kraków, Moskwa i Meksyk.
Kraków : Wyd. My Book, 2013.
Właśnie dlatego nie będę jego barwnego życiorysu opowiadać – bo w tejże książce zrobił to on sam, więc wystarczy kupić i przeczytać. Tytuł wyznacza trzy najważniejsze punkty geograficzne w życiu Don Estanislao (jak nazywają go w Meksyku), a opowieść o tym, co się działo między nimi, jest wciągająca, dowcipna i pouczająca: trzy w jednym!
29 maja 2013, Los Angeles Blues Society: Stanisław Raczyński (cl) z lewej
arch. Stanisława Raczyńskiego
Jest tam o nauce w „jedynie słusznym obozie” i innej, o jazzie i jego przejawach (w Polsce i ZSRR), o ciekawostkach politycznych z obu stron Atlantyku – a wszystko w ujęciu (znów trzy w jednym) matematyka, komputerowca i jazzmana.
Książkę Kraków, Moskwa i Meksyk można kupić:
I kilku innych księgarniach.
Cena jest wstrząsająca, bo całe 7 (siedem) złotych za ebook w dwóch formatach (w niektórych księgarniach jest nawet po 6 PLN!). Ale historie, jakie przeczytacie, nie tylko są bezcenne – nigdzie indziej podobnych nie znajdziecie.
Miłej lektury!
Kazimierz Robak
sierpień 2019/2021
PS. Kilka smacznych fragmentów na deser:
1.
Wołodia był działaczem KPZR, co pozwalało mu na wyjazdy zagraniczne i dobrą pozycję na uczelni. Kiedyś żalił mi się, że jest przepracowany, bo organizuje kampanię wyborczą. Były to wybory do lokalnych władz administracyjnych. Zdziwiłem się:
– Nie sądziłem, że macie tu kampanię wyborczą jak na Zachodzie. Ilu kandydatów ubiega się o to stanowisko?
Tym razem Wołodia był zaskoczony.
– Jak to ilu? Kandydat jest tylko jeden, wyznaczony przez KC. Muszę mu organizować kampanię w całym rejonie, żeby wszyscy przyszli i głosowali na niego.
Nie pytałem o nic więcej. W telewizji radzieckiej pokazywano kampanie wyborcze w USA. W tych reportażach przeciętny obywatel mógł widzieć rozkrzyczany tłum zwolenników partii politycznych, stosy śmieci, które pozostały po konwencjach Demokratów i Republikanów i cały bezsens systemu demokratycznego na zgniłym Zachodzie. Społeczeństwo radzieckie kształtowane było przez bezbłędny i wszechmocny system masowego przekazu, którego głównym narzędziem była telewizja. To nie znaczy, że wiadomości w TV były fałszywe. Po prostu to, czy coś było prawdą czy kłamstwem, nie miało najmniejszego znaczenia. Podawano wiadomości dobre dla systemu. Dziennik Telewizyjny składał się z trzech zasadniczych części: wiadomości z ZSRR, które zawsze były dobre. Urodzaj i rekordowe zbiory na Ukrainie, wzrost produkcji i stopy życiowej w całym ZSRR. Wiadomości z krajów „obozu socjalizmu” też były dobre. W dodatku zawsze pojawiał się Rumun, dziękując ZSRR za pomoc w konstrukcji domów, Bułgar dziękujący za pomoc techniczną w przemyśle, Polak dziękujący za dostawy żywności z ZSRR lub Wietnamczyk dziękujący za pomoc militarną dla odparcia agresji imperialistycznej. Wiadomości z Zachodu zawsze były złe: nieuchronny kryzys, nędza, rasizm, strajki. Nawet gdy przypadkowo nigdzie nic takiego się nie działo, podawano, że w USA był huragan, w Bangladesz powódź, a w Japonii trzęsienie ziemi. Dobre i to.
Nie wszystko udawało się wytłumaczyć. Dlatego też rola komentatorów telewizyjnych była wyjątkowo ważna i powierzano to zadanie najlepszym fachowcom. W Chile był wtedy u władzy Allende. Zbliżał się nieuchronny i tragiczny koniec jego krótkiej kariery prezydenckiej. W moskiewskiej TV Żukow, czołowy komentator od spraw politycznych, powiedział:
– Pisze do nas rolnik z kołchozu imienia Lenina w Małorosji: „Wytłumaczcie nam, jak to jest w Chile. Jest tam u władzy marksista Allende. Dlaczego nie rozgoni reakcji?”
Odpowiedz Żukowa była skomplikowana. Wyjaśniał, że władza w Chile nie jest jeszcze tak silna, aby mogła „rozgonić reakcję”. Trzeba wiedzieć, że w języku dziennikarsko-propagandowym słowa rozgonić (razganiać), rozgromić, unicestwić i zmiażdżyć były synonimem słowa wymordować, którego jednak unikano w wypowiedziach.
2.
Patrząc na to, co działo się w ZSRR i PRL i co dzieje się nadal po upadku komuny, nie bardzo rozumiem, jak to jest, że rozrastają się systemy totalitarne, dyktatury albo mniej bezwzględne ale też straszne i odrażające systemy władzy, których siłą napędową jest korupcja. Ta ostatnia panoszy się w Ameryce Łacińskiej. Tu jestem cudzoziemcem i nie wolno mi mówić o polityce, gdyż jest to wbrew Konstytucji meksykańskiej. Może tylko wspomnę znane powiedzenie, które cytuje się tu często, a po hiszpańsku brzmi tak: Un político pobre es un pobre político. Słowo pobre ma podwójne znaczenie: ‚biedny’ i ‚kiepski’ albo ‚zły’. Powiedzonko to tłumaczy się więc „Polityk biedny jest kiepskim politykiem”, co sprawdza się nie tylko w Meksyku ale i na całym świecie. Wiadomo zresztą, że polityka to dobry interes, nie tylko w Meksyku.
Jeżeli mowa o najbardziej intratnych interesach i działalności legalnej, która przynosi najlepsze dochody, na pierwszym miejscu jest polityka, na drugim – religia (jakakolwiek), na trzecim – związki zawodowe, a na czwartym – akcje i organizacje pomocy dla biednych (tam najwięcej można ukraść).
3.
Po Meksyku jeździ się przyjemnie tylko w niedzielę. Jest tu wprawdzie ograniczenie prędkości, ale nikt go nie przestrzega ani nie sprawdza, a ja nie lubię jeździć powoli. W każdym razie, jeżdżąc po mieście staram się nie przekraczać 120 km/godz., ale normalna prędkość na ulicach to 10 kilometrów na godzinę.
Meksykanie prowadzą dobrze. Uważam, że najgorszymi kierowcami w tym kraju są mieszkający tu Polacy. Tu ludzie są pogodni i uprzejmi z natury. Tak więc niezwykle rzadko zdarzają się znane w Polsce „wiązanki”. Aby „natrąbić” na kogoś, trzeba mieć rzeczywiście jakiś ważny powód. Nie można się od razu denerwować, kiedy po zmianie świateł samochód stojący przed tobą nie rusza. Widocznie ma jakiś powód. Jeśli jest to wcześnie rano, najprawdopodobniej pani, która prowadzi, zajęta jest makijażem i nie patrzy na światła. Trzeba poczekać chwilkę, potem zatrąbić krótko, zaraz ruszy, jak tylko znajdzie „jedynkę”. Jeśli to jest wieczór, zakochana para zwykle zajęta jest zupełnie czymś innym. Wtedy trąbię długo i nachalnie. Niech to robią na prawym pasie, a nie na środku jezdni! Gdy ktoś nagle zapragnie skręcić z prawego pasa w lewo, zajeżdżając drogę tym z pozostałych trzech pasów, normalna reakcja to zwolnić i przepuścić. Działa tu pewna zasada, którą nazywam „prawem ręki”. Jeśli chcesz wykonać manewr, nawet ryzykowny i niedozwolony, musisz sygnalizować ręką. Kierunkowskazy nie mają tu wielkiego znaczenia. Gdy jednak wyciągniesz rękę, jest bardzo prawdopodobne, że auta za tobą zwolnią i pozwolą ci przejechać.
Widząc, jak prowadzą niektórzy moi znajomi rodacy, usiłuję im wytłumaczyć, aby się nie denerwowali za kierownicą:
– Stary, jeśli będziesz się denerwował, trąbił i pouczał innych na jezdni, w końcu ktoś cię zastrzeli.
Najbardziej mnie martwi, że traktują to jako żart. Otóż w Meksyku to nie jest żart. Takie wypadki zdarzają się często. Jest bardziej prawdopodobne, że ktoś kogoś zastrzeli, niż że go zwymyśla lub obrazi. Wielu kierowców ma broń w samochodach, na wszelki wypadek. Wychowawca w szkole, do której chodził Krzyś, opowiadał nam, jakie to problemy mają nie tylko z dziećmi, ale i z rodzicami. Pewna mama kupiła synkowi (15 lat) samochód, aby dojeżdżał do szkoły. Aby jednak czuł się bezpiecznie, kupiła mu też pistolet.
4.
Lata 1958-1960 zawsze kojarzyć mi się będą z tym, co wyczynialiśmy z Wojtkiem Karolakiem i Rysiem Horowitzem. Andrzej Dąbrowski, „Gucio” Dyląg, Rysio Rushil też należeli do kręgu młodych jazzmanów, o których było wiadomo, że będą wybitnymi muzykami. Andrzej Kurylewicz i Wanda Warska mieli już wtedy status jazzmanów wysokiej klasy. Bywaliśmy wszędzie razem, też i na wakacjach. To były cudowne miesiące, a czas spędzany w Krościenku nad Dunajcem nigdy się już nie powtórzy. Atmosfera tego miejsca była nie do opisania. Krościenko to piękne miasteczko (wieś?) i 50 lat temu było spokojne i pustawe, a jednak pełne życia i ciekawych ludzi. Rano budził nas zwykle dźwięk trąbki „Kuryla”, który mieszkał nieopodal. Andrzej i Wanda to byli tytani pracy: ćwiczyli od wczesnych godzin rannych. Potem mieli próby (Gucio, Andrzej Dąbrowski, Kuryl na trąbce, Wojtek na saksofonie altowym) na strychu chałupy, w której mieszkał Kuryl. Grali wspaniale.
Tubylcy tolerowali nas. Nawet udało się załatwić „chałturę” w gospodzie ludowej. Włączono mnie też do zespołu, na klarnecie. Andrzej Dąbrowski zajął się reklamą – przez kilka dni jeździł po Krościenku na rowerze wykrzykując:
– LUUUDZIEE!!! Przyjdźcie w sobotę do gospody! Będzie grał zespół Andrzeja Kurylewicza!!!
Ludzie przyszli, bardziej z ciekawości. Górale to muzykalny naród. Bardziej słuchali i patrzyli niż tańczyli, ale nikt nie miał zastrzeżeń co do muzyki.
[…]
Raz tylko grałem na zabawie wiejskiej. W sumie to było przyjemne doświadczenie, choć niepozbawione trudnych momentów.
Umowa była taka: dojedziemy do Kocmyrzowa pociągiem z Czyżyn, stamtąd zawiozą nas saniami (to była jedna z „zim stulecia”) do Lubożycy, gdzie będziemy grać w sali kina od siódmej wieczór do pierwszej w nocy. Potem odwiozą nas do Kocmyrzowa, skąd wrócimy rannym pociągiem.
Pociąg na trasie Czyżyny – Kocmyrzów (17 kilometrów) jechał 45 minut. Sanie czekały. Sala kinowa znajdowała się w baraku na wzgórzu poza wsią. Jeszcze był seans, więc musieliśmy siedzieć chwilę w poczekalni. Nasz trębacz, „Czani” Stanczew (Bułgar), zauważył, że na ścianach wewnątrz budynku jest szron. Organizatorzy pocieszyli go:
– Nic się nie martw. W sali będzie cieplej, bo tam był seans i ludzie nagrzali.
Okazało się, że ludzie nie nagrzali zbytnio. Posłano na nasze specjalne życzenie do wsi po piecyk elektryczny i po herbatę, której zażądał Czani. Herbata była letnia i z pianką, co Czani przypłacił potem chorobą żołądka. Powinien był pić to, co było w bufecie (czysta), pewnie by lepiej na tym wyszedł. Piecyk grzał tyle, co kot napłakał, graliśmy w płaszczach i czapkach.
Bawiono się dobrze, bez incydentów. Na sali był przez cały czas milicjant i tajniak, który po wypiciu kilku „setek” zaczął wymachiwać pistoletem. Nikt nie kwestionował naszych kwalifikacji muzycznych, mimo że nasz repertuar był trochę nietypowy jak na ten rodzaj imprezy. O pierwszej Czani zaczął pakować trąbkę, naiwnie myśląc, że zakończył pracę. Wyprowadzono go szybko z błędu. Nasz basista przybiegł i powiedział:
– Panowie, o nic nie pytajcie, tylko siadajcie i gramy dalej.
Miał rację. Na zewnątrz czekali na nas. Gdybyśmy wyszli o pierwszej, kto wie, jakby się to dla nas skończyło.
Gdy już świtało i gdy ogłoszono koniec zabawy, pojawił się inny problem. Sanie wprawdzie były, ale woźnica leżał pod stołem i smacznie spał. Nawet gdybyśmy chcieli powozić sami, nie było to możliwe, ponieważ koń zniknął. W ten sposób drogę do stacji odbyliśmy piechotą, niosąc przez kilka kilometrów kontrabas, komplet perkusji i inne instrumenty. Widząc białe pola po horyzont przypomniałem wspomniany już film „Oko za oko”. Jedyna różnica polegała na tym, że zamiast przez piaski pustyni brnęliśmy w zaspach świeżego śniegu, które miejscami sięgały po pas.
[…]
Alosza zawiadomił nas, że będzie koncert jazzowy. To był pierwszy koncert tego typu, na którym byłem w Moskwie. Nie przypuszczałem, że będzie to coś ciekawego, ale pojechaliśmy z ciekawości. Koncert miał się odbyć na peryferiach miasta w sali jakiegoś instytutu. To były imprezy półoficjalne. Władze dawały zezwolenie, ale nigdy nie było wiadomo, czy im się nie „odwidzi”. Alosza żalił się, że zawsze do ostatniej chwili słuchają, czy nie dzwoni telefon. Często telefon dzwonił, ktoś z organizatorów odbierał, kładł słuchawkę i oznajmiał:
– Skończyło się. Koncerta nie budiet. Wszyscy do domu!
Tym razem telefon nie zadzwonił. Czekaliśmy znudzeni, na estradzie prawie godzinę pracowali chłopcy z lutownicami naprawiając sprzęt nagłaśniający. Wreszcie zapowiedziano zespół. Kierownik zespołu uciszył salę i zapowiedział:
– A teraz wykonamy obszerne fragmenty opery jazz-rockowej „Jesus Christ Superstar”. Dla wyjaśnienia powołam się na jeden z ostatnich numerów czasopisma „Sowietskaja Muzika”, w którym powiedziano, że ta opera już nie jest zakazana i że można ją wykonywać. Aranż jest nasz, ponieważ musieliśmy zaadaptować partię orkiestry z dużego zespołu na combo 10-osobowe.
I pajechali. To było niewiarygodne: zespół na dobrym europejskim poziomie, świetni wokaliści, dobrze zagrane i zaśpiewane po angielsku. Miałem potem nagranie tej opery, które zrobiono w studiach „Mosfilmu”. Nie ustępowało w niczym, a miejscami było lepsze niż najbardziej znane nagranie londyńskie. Ten zespół to byli fanatycy. Większość z nich miała dobre przygotowanie muzyczne (wyższe studia muzyczne) i pracowali ciężko. Kilku członków zespołu przestało pracować aby móc ćwiczyć cały dzień. Nie potrzebuję przypominać, że człowiek niepracujący był w ZSRR wyjęty spod prawa i w każdej chwili groziło mu więzienie. Potem ten zespół bezbłędnie kopiował nagrania grupy Blood, Sweat and Tears, tylko po to, aby opanować ich styl, nie aby to wykonywać publicznie.
[…]
Alosza opowiedział nam kiedyś, jakie przeżycia miał z wizytą zespołu New York Jazz Quartet. Ten kwartet to byli muzycy z ówczesnej czołówki nowojorskiej. Aby zgrać się lepiej i osiągnąć „szczyt” bez zbytniego rozgłosu, podróżowali po świecie. Byli też w Polsce (koniec lat sześćdziesiątych) i przez kilka miesięcy grali w krakowskim klubie Pod Jaszczurami i w innych miejscach, za skromne wynagrodzenie. Alosza spotkał się z nimi wtedy w Polsce i zaprosił ich do Moskwy. Nie przypuszczał, że przyjadą i że załatwią to tak szybko. Oni kilka dni potem poszli do konsulatu radzieckiego w Krakowie i powiedzieli …
Książkę Kraków, Moskwa i Meksyk można kupić:
I kilku innych księgarniach internetowych.
► Powrót do: ► Włodzimierz Palusiński – Jazz klub i okolice ◄◄
► Powrót do: ► Grzegorz Tusiewicz – Krakowski Jazz-Klub „Helikon” 1956-1969. ◄◄