Tamten początek wakacji był inny.
Pan Kazimierzu zarzucił nas lekturami i kazał pisać streszczenia. Chłopaki śmigali rowerami po lesie i jeździli nad Zalew, a ja musiałem czytać – a nie czytało się dobrze w takim pośpiechu, natłoku i przymusie. No ale o ten rejs walczyłem niemal cały rok i rady nie było. Do końca nikt nie miał pewności, że będzie wśród szczęśliwej trzydziestki uczniów wyłonionej z grupy prawie 900-osobowej. Potykałem się w takich kwalifikacjach nie raz i nie raz otarłem się niepewność.
Skończyliśmy tygodniowy rejs po Bałtyku. Było nas trzydziestu trzech i w czasie tego tygodnia trzech miało odpaść, bo miejsc w szkole było tylko trzydzieści.
Dzień wcześniej wszyscy leżeliśmy złożeni chorobą morską. Było nam obojętne, co się z nami stanie. Cierpienie czyniło nas bezużytecznymi i oddalibyśmy wszystko, aby się skończyło.
Byliśmy w Gdyni i staliśmy w grupie w okolicy trapu. Tam pojawił się Pan Kazimierzu, który był współorganizatorem Szkoły. Wszedł pod pokład, a chwilę później szykował się do wyjścia.
– A pan, Panie Kazimierzu, nie płynie w kolejnym tygodniu? – rzucił uczeń pełniący wachtę na trapie, widząc schodzącego z pokładu polonistę.
– Nie mam czasu na przyjemności – rzucił Pan Kazimierzu i był już w połowie trapu. Wyraźnie się spieszył.
– Też mi przyjemność… – rzuciłem bezmyślnie, wspominając szczególnie jedną noc, gdy zalewany falą, według mnie w ujemnej temperaturze, trzymałem się poręczy dospawanej do nadbudówki zwanej klasą i musiałem obserwować statki, i jednocześnie chciałem umrzeć na chwilę.
Pan Kazimierzu zatrzymał się w pół kroku i wolno odwrócił.
– Który to powiedział? – wycedził.
Zdrętwiałem, refleks mi się opóźnił i nie przyznałem się od razu. Nastąpiła cisza, ale nikt mnie nie wkopał wzrokiem.
Pan Kazimierzu, na moje szczęście, spieszył się na pociąg.
Czytać zawsze lubiłem. W moim dzieciństwie można było przenieść się w inne miejsca tylko za pomocą książki. Nasz telewizor nigdy nie działał dobrze. Był problem z sygnałem z uwagi na pobliski las. Poza tym jakieś fajne filmy bywały tylko w niedzielę, ale i tak szansa na western zależała od tego, czy lampa w telewizorze się nie przepali.
– Będę miał tylko jeden egzemplarz każdej lektury – ostrzegał Pan Kazimierzu, – a was będzie trzydziestu. Co oznacza, że jeżeli ktoś nie przeczyta przed rejsem, to od razu postawię dwóję.
Czasu miałem niewiele. Pierwszy dzień szkoły w pierwszej Szkole Pod Żaglami Krzysztofa Baranowskiego ustalony został na 4 września 1983 roku i rozpoczął się punktualnie o 8 rano w porcie w Gdyni na pokładzie „Pogorii”.
Trzy dni później, 7 września 1983, pierwsza Szkoła pod Żaglami Krzysztofa Baranowskiego wypłynęła w ponad dziewięciomiesięczny rejs „Śladami starych kultur”.
Fot. Andrzej Drapella (1984-03-11)
– Wkrótce zobaczycie Górę Gibraltarską – powiedział na lekcji historii Pan Kazimierzu i rozpoczął opowiadanie. O inwazji muzułmańskiej, o Tariku, o Sikorskim, o jaskiniach, o sporze hiszpańsko-brytyjskim i o magotach.
Fot. Kazimierz Robak (2015-10-01)
W międzyczasie „Pogoria” wpłynęła w Cieśninę Gibraltarską. Wyszliśmy na pokład i obserwowaliśmy cieśninę wzburzoną wiatrem i prądami.
Potem minęło 30 lat.
I znowu miałem szczęścia zobaczyć to samo, tym razem z mostka „Pogorii”. Po latach zostałem jej kapitanem.
Gdy już wiedziałem, że mam zgodę na wejście do Gibraltaru, zadzwoniłem do Kazimierzu. Pamiętając jego wykład, poprosiłem o materiały, z których mógłbym skorzystać, aby opowiedzieć załodze o tym miejscu.
– Na życzenie klienta palimy zwłoki – odparł Kazimierzu i następnego dnia przysłał mi e-mail, a w nim mnóstwo informacji.
Fot. Daria Wasilewska (2012-11-02)
W 2015 roku Kazimierzu wydał książkę „Gibraltar. Cieśnina – Skała – Państwo”.
Wiem, bo mi powiedział, że miałem w tym udział, właśnie przez pytania o Gibraltar. Podejrzewam (bo tego mi nie powiedział), że stąd wziął się podtytuł: „Dla kapitanów i załóg płynących przez Gibraltar”. Książka doskonale naświetla złożoność historyczno-polityczną tego miejsca, jego atrakcyjność topograficzną i znaczenie dla kultury – regionu i Europy. Jest świetnym podręcznikiem-informatorem dla odwiedzających.
Książka trafiła do wielu przyjaciół i znajomych Kazimierzu. W prezencie otrzymał ją też Jerzy Kuliński vel Don Jorge, który prowadzi blog internetowy. Blog istnieje od dawna, sięga czasu, gdy nikt inny bloga nie prowadził, a wynalazca Facebooka dopiero raczkował.
Don Jorge natychmiast poinformował ewentualnych czytelników bloga o prezencie i dodał, że sam wiele książeczek napisał. („Bułeczka, masełko”). Prezent wyraźnie go zaskoczył: „Jestem próżny i zrobiło mi się miło”. Tak napisał.
„W sprawach Morza Śródziemnego jestem absolutnym ignorantem (aby nie określić tego bardziej dosadnie)” – wytłumaczył na blogu Don Jorge i interpretując po swojemu (a ja wiem, że mylnie) powód otrzymania prezentu, zaprosił do współpracy pana Mariana Lenza, uznając, że Kazimierzu liczy na recenzję.
Urządził więc „garden party”. Zakupiono Jasia Wędrowniczka. Don Jorge recenzję powierzył panu Marianowi – „śródziemnomorskiemu kapitanowi-najemnikowi od półwiecza”, słowem Hetmanowi Wodnemu, którego potem owo morze zalatuje do dzisiaj.
W pierwszym zdaniu Hetman Wodny zlekceważył i wyśmiał życiorys autora. „Tak piszą zwykle w tytularzach książąt, królów, patriarchów i papieża”– ocenił.
Rozpoczął recenzję od kokieterii wobec samego siebie i powiedział, co wystarczyło Bolesławowi Prusowi do napisania „Faraona”.
W akapicie drugim były już przestrogi. „Dla kapitanów i załóg płynących przez… poza locjami polecałbym przewodniki stricte żeglarskie.” – przestrzegł.
W trzecim akapicie Hetman Wodny, jak prawdziwy Dokisisofos, zauważył brak Homera w podanych źródłach. „Otóż, obok ‘Biblii’, ‘Iliada’ i ‘Odyseja’ są fundamentalnymi książkami każdego Europejczyka” – pouczył. Mocne. Szczególnie przytoczenie „Biblii”, jako fundamentalnej książki każdego Europejczyka. Albania też jest w Europie, panie Hetmanie Wodny, i Turcja. Informacja o Odyseuszu jakoś za to Hetmanowi Wodnemu umknęła.
W czwartym akapicie powrócił fundamentalizm i patriotyzm Prawdziwych Polaków. Brak polskich źródeł i w ogóle angielszczyzna, np. określenia „garden party”. I oczywiście źródła rosyjskie, bo „dzisiaj mało kto już się rozeznaje nawet w bukwach”.
Po kolejnym łyku Jasia Hetman Wodny przybalastował się do innych języków obcych: „Podobnie pisane greką (?) przywołania antycznych twórców! – takie wtręty wywołują pseudonaukowe wrażenie, nic poza tym”. Wychodzi więc na to, że wcześniej żądane „Iliada” i „Odyseja” są utworami współczesnymi.
W akapicie piątym Hetman Wodny polecił tylko swoje: książki, artykuły „lub czasopisma”. Książka Kazimierzu to „mgła” w sprawie przeprawy przez Cieśninę. Złośliwie zlekceważył / nie doczytał / pijany zapomniał (niepotrzebne skreślić), że Kazimierzu zaznaczył wyraźnie: jego „Gibraltar” nie jest locją, ani nie ma najmniejszej intencji instruowania o przeprawie i obowiązujących tam przepisach.
Jednocześnie Hetmanowi Wodnemu brak polskich źródeł w jego przypadku nie przeszkadza. „…posiłkowałem się angielską locją, niemieckim przewodnikiem dla żeglarzy…” – wyznaje, pisząc o swoich książkach.
W szóstym akapicie pojawiają się fale wewnętrzne, które „z pewną nieśmiałością” Hetman Wodny kiedyś opisywał, więc znowu zaczął polecać swoje artykuły. Bo w książce Kazimierzu fale wewnętrzne są niejasne.
W siódmym akapicie już jest jasne. Książka jest nieprzydatna. Hetman Wodny zdradza to, czym od chwili odkręcenia Jasia się zajmuje, czyli krytycyzmem szeroko zakrojonym.
No i w ostatnim akapicie było już wesoło, bo pokazało się dno butelki.
Śmieszna jest ta dedykacja „…dla tej Pani, a później tamtej Pani i jeszcze następnej Pani” – ze śmiechu trzymali się za brzuchy Hetman Wodny i Don Jorge.
Dedykacja jest tylko dla jednej pani. W dodatku to nie jest nawet „dedykacja”, tylko po prostu imię. Co rzeczywiście może śmieszyć, szczególnie panów w wieku Hetmana Wodnego. Temat „pani” wzbudza chichot dwa razy w życiu: raz w wieku lat dwunastu, a później, jak się można domyśleć, w późnym.
A zastrzeżenie co do praw autorskich? Kto by to użył lub wznowił? – dodaje, już leżąc ze śmiechu, Hetman Wodny, a po nim skacze rozradowana oswojona wiewiórka.
Intencji, którą kierował się Kazimierzu pisząc omawianą książkę, obaj panowie hetmanowie nie zrozumieli. Tekstu też nie przeczytali, bo nie wyłapali ani jednego z rzeczywistych błędów, które później Kazimierzu poprawił lub usunął w wydaniu drugim. Wypili za to Jasia Wędrowniczka. I pewnie dlatego wydało się im, że autor chciał się promować wykorzystując to, że oni obaj są absolutnymi znakomitościami, co do czego nie mają żadnych wątpliwości.
I tu mylili się najbardziej. ■
Krzysztof Grubecki
Fragment książki Wyjechałem.
Fot. Kazimierz Robak (1984-03-30)
► Żeglujmy Razem – powrót na Stronę Główną