Wyścig, o którym napiszę, rozpoczął się dla mnie rok wcześ­niej. Rok wcześniej powstał pomysł rejestracji czegoś, co dotąd było tak nieuchwytne. Otwieram więc notatnik pod datą 5 czerwca 1976 roku.

Postanowiłem zobaczyć regaty morskie. Z bliska. Z pokładu «Azymuta» – statku instrumentalnego Wyższej Szkoły Morskiej w Szczecinie. W tym wyścigu na trasie Świnoujście – Christiansø – Świ­no­ujście, ścigać się będą samotnicy. Zobaczę prawdziwych żeglarzy, a przy okazji po raz pierwszy wypłynę w morze. „Sygnały dnia” zamówiły u mnie bezpośrednią relację na antenę. Połączę więc przyjemne z pożytecznym. W jedynej na «Azymucie» kabinie dla pasażerów jest nas czterech. Dwóch pisarzy, malarz prymitywista i ja. Pierwsze godziny rejsu bez wyrazu, Dmucha trochę, bo mi­ja­ne przez nas jachty leżą na burtach. Widzę opatulonych żeglarzy i to wszystko. Tylko tyle. O wiele więcej mógłbym zobaczyć i odczuć gdybym był tam, w kokpicie obok któregoś ze sa­mot­ni­ków. Ale to niemożliwe. Płyną w pojedynkę. Czy naprawdę niemożliwe? Naprawdę nie dowiem się, o czym człowiek myśli właśnie w tej chwili? Dręczy mnie to pytanie jeszcze w koi. Leżę na dole. Wyżej malarz. Obok pisarz. Ryszard – mój kolega. Znamy się od paru lat. Rysiek już pływał statkami jest więc autorytetem w sprawach morskich. Nad ranem budzi mnie okropny hałas. Statkiem rzuca na wszystkie strony. Wpadliśmy w sztorm, i to taki solidny. „Prawie sześć!” – mówi Rysiek. „Kiepska sprawa – myślę i obserwuję współtowarzyszy. Ale skąd Rysiek wie, że prawie sześć? Bo wychodził, i teraz znowu wychodzi, a za nim wybiega z kabiny pan Czesław, którego nie podejrzewałem o taką szybkość. Artysta – malarz prymitywista nie wybiega. Tylko jęczy i stęka. Rzeczywiście potworny sztorm, skoro ich tak zmogło – dodaję sobie otuchy, bo przecież ja jestem zdrów. W głowie trochę kołuje, coś tak obija się o czaszkę, ale przecież nie muszę wstawać. Jeszcze pośpię. A guzik! Właś­nie przyszedł wachtowy i mówi, że już szósta. A na szóstą trzydzieści miałem zamówioną łącz­ność z Polskim Radiem. Dziarsko wyskakują z koi, ubieram się i idę. W drodze rzuca mnie na ścianę korytarza i już po chwili czuję się, jakbym miał wstrząśnie- nie mózgu. Kapitan Chynowski sie­dzi przy radiostacji i wywołuje Szcze­cin Radio. Są jakieś kłopoty z łącznością. Co się ze mną dzie­je? Czuję na całym ciele zimny pot i jakąś słabość w kolanach. „Panie, co panu?” – pyta kapitan. Odpo­wia­dam przez zaciśnięte zęby: „A wie pan znowu mam te zawroty głowy. Trochę powietrza mu­szę zaczerpnąć…” – i wychodzę na pokład nawigacyjny. Próbuję zwymiotować, ale gdzie tam. Nic z te­go. Modlę się więc, żeby ktoś czegoś nie dopilnował, żeby zepsuła się radiostacja, bo co ja powiem słuchaczom „Sygnałów dnia”. W głowie mam próżnię i to taką bolącą, zęby ściśnięte, krtań spa­ra­li­żo­wa­ną, a tam przecież trzeba na luzie, sympatycznie i optymistycznie. Chyba, że im opo­wiem o cho­ro­bach morskich. W mojej kabinie leży kapitalna ilustracja.

Wracam do kapitana, który mówi: „Nic z tego dziś nie będzie. Jakieś kłopoty na linii”. Albo on taki bystry i ludzki człowiek, albo Neptun mnie wysłuchał i zesłał gdzieś w Warszawie sen na tele­fo­nist­ki. Chętnie bym go ucałował, ale nie teraz. Zbiegam na dół. Po drodze, jak wybawie­nie drzwi do toalety. Ohoo… Ktoś tu już był.

Najlepiej jest w koi. Muszę przeleżeć ten sztorm i pierwszą w swym życiu chorobę morską. Co teraz robią samotnicy? Cholera, że też nie ma sposobu, żeby wiedzieć, co taki samotnik teraz robi i co myś­li, właśnie o siódmej nad ranem. O siódmej jest śniadanie. Nie wstaję. Rysiek radzi, żeby coś prze­kąsić, bo to pomaga. Nie chcę. Zobaczę, czy faktycznie pomaga. Rysiek wrócił, usiadł i znów zzieleniał. Drzwi w kabinie otwierają się bez trudu. Całe szczęście. Tym razem wrócił szczęśliwy, bo bez „bagażu”. Zaczął nawet mówić: „Sztorm tak w ogóle groźny nie jest.” Ale jak dla kogo, bo «Azy­mut« może wychodzić w morze tylko do sześciu w skali Beauforta. Jak wieje mocniej, powinien ucie­kać do portu. A dzisiaj nie ucieka, bo służy za jednostkę asekurującą żeglarzy. Kiepsko będzie z obiadem. W kuchni porozbijało masę naczyń. Doczekaliśmy do obiadu, a potem do kolacji i było już całkiem fajnie. Gdyby nie ta udręka: co z samotnikami! Chciałem być blisko uczestników regat o pu­char «Poloneza», a byłem za skuteczną zasłoną. Nie tędy więc droga.

 

Tak zakończyła się moja opowiastka z próby wtargnięcia na pokład jachtu żeglarza płynącego w po­je­dyn­kę. Była to jednak próba udana, bo bez niej nie wpadłbym na pewien pomysł. Na realizacji pomysłu za­wa­ży­ła znajomość z ka­pitanem Jerzym Madeją i moja świeża przynależność do AZS-u.

Wiele osób intryguje to, o czym myśli, czego się obawia, jak reaguje żeglarz samotnej żeglugi. Na czym przede wszyst­kim skupia swoją uwagę i jak długo może ją rzeczywiście skupiać. Domyślamy się bowiem, że wskutek zmęczenia, braku snu, poczucia zagrożenia, następuje moment, w którym da się zauważyć znaczne obniżenie psychicznej i fizycznej sprawności żeglarza.

Przeglądając książki o samotnych wyprawach przez Atlan­tyk, czy też dookoła świata, znajdujemy sygnały, że nasze domysły są prawdziwe. Są to jednak ledwie sygnały. Wiemy jednocześnie, że relacje z takich wypraw spisywane są przeważnie już po zakończeniu rejsów. Autor wygładza styl, weryfikuje sytuacje, skreśla fragmenty już napisane i w efekcie otrzymujemy mało autentyczne opisy. Z tych między innymi powodów powstał pomysł tego reportażu – zapisu, w którego realizacji pomogli mi kapitanowie: Wojciech Jacobson i Jerzy Madeja – uczestnicy regat samotnych o puchar «Poloneza». Jacht kapitana Madei – «Umbriagę» wyposażyłem w magnetofon. Kapitan Jacobson natomiast prowadzi na «Żaku» dziennik. A właściwie coś więcej niż dziennik.

 

* * *

 

2 czerwca 1977 r., czwartek

 

Po starcie. Tak, jak przewidywałem, wiaterek słabiutki. Nio­sę duży, największy komplet żagli, jaki mam. Start, no, nie wyszedł. Nie był najlepszy. Trochę za wcześnie dojechaliśmy z «Umbriagą» do linii i mu­sia­łem się wrócić. Ale w sumie nie było jakiegoś popisowego startu. Kuba Jaworski gdzieś płynie na wschód w stronę Międzyzdrojów. My zaś wszyscy ciągniemy na północ. Wydaje ml się, że płynę najostrzej ze wszyst­kich. Mam wysokość. «Dick» mniej więcej na trawersie. Andrzej Marczak za mną. W sumie wy­star­to­wało tych jachtów… Zaraz. Raz, dwa…, cztery, sześć, osiem, dziesięć…, dwanaście, czter­naście…, szesnaście… Tak, na pewno szesnaście.

Czternasta czterdzieści pięć (pół godziny po starcie). Płynę. Sam jeszcze w to nie mogę uwierzyć, ale jes­tem na morzu, na jachcie i sam. Ja, który jeszcze praktycznie do wczoraj byłem jawnym oponentem sa­mot­nego pływania i ścigania się. Dziś biorę udział w regatach „samotników”. Wszystko z zaskoczenia. Jeszcze mi brzmi w uszach wczo­rajsza rozmowa z Czesławem na przystani:

– Sokołowski nie płynie, ma chorą mamę, uważam, że ty powinieneś wziąć «Żaka».

– Niech płynie Romek.

– Romek nie ma jeszcze uprawnień.

– Ja nie jestem przygotowany, a w ogóle to nie mam dokumentów, nie zdążę wyrobić.

– Płyń do Świnoujścia, my ci wszystko załatwimy i doślemy wodolotem. Co mu miałem odpowiedzieć? Przecież nie mogę się przy­znać, że się po prostu boję, że naprawdę nie jestem przy­gotowany i to przede wszystkim psychicznie.

 

Niespodziewanie zamiast Andrzeja Sokołowskiego wystartował Wojtek Jacobson na «Żaku». Myślę, że bę­dzie to trudny orzech do zgryzienia.

Temperatura taka, że „idzie wytrzymać”. Najważniejsze, że utrzymuje się słaby wiatr. Na słabym wietrze my na «Carterach», to znaczy Wojtek, Andrzej, Wiesiek Zaremba i ja, mamy jednak trochę większe szanse.

O… widzę, że «Dicka» znów dogoniłem, a jest mniej więcej godzina po starcie. Trudno mi teraz ocenić ogól­ną sytuację. Zwłaszcza pozycję Jaworskiego na «Spanielu», bo on z Wojtkiem Jacobsonem pognał na wschód i zniknęli nam z oczu. Cholera! Coś tu na mnie jedzie. Jakiś duży statek. Czy to nie ruska pogłę­biar­ka? Wykręca… W porządku!

 

Osiemnasta trzydzieści. Wiatr jest łagodny, ale nie za słaby. Łódka płynie dość równo. Mam więcej swo­bo­dy niż myś­lałem. To dobrze, bo samoster niby jest, ale nie działa i nikt go do działania nie może zmusić. Nie wiem, kto płynie w konkurencji i ilu jest rywali. Po starcie wszyscy poszli kupą na NW prawym hal­sem, a ja odłożyłem się na lewy w stronę Międzyzdrojów licząc na korzystny prąd i bryzę wzdłuż brzegu. Kuba też tak pole­ciał i minął mnie szybko, gdy zmieniałem genuę na większą.

Teraz, mam spokój, pusto wkoło i mógłbym odpoczywać, położyć się, zdrzemnąć kilkanaście minut. Szkoda, że nie można tego robić na zapas… Teraz spać się nie chce, to po­czątek, jeszcze jestem spięty, skon­cen­tro­wa­ny, tyle, że całe skupienie trafia w próżnię… – nie ma co robić! Wszystko jest okay. Jedyne, co mogę zrobić na zapas, to jeść. Potem może nie być okazji… Kanapki przygotowali chłopcy z «Żaka» – Piotr, Karol, Irek i Mirek. Głównie chleb z serem (nie przepadam). Mam jeszcze konserwę, ale chowam ją na jutro. Sernik opchnę­liśmy wspólnie przed startem. Zapomniałem o witaminach – cebuli lub sałacie. Kawa jest w termosie, ale to na noc i na „kopa”. Teraz gotuję herbatę i cieszę się, że jest spokój i łagodne warunki.

 

Noc. Nagranie na leżąco. Z koi. Dobrze tak poleżeć trochę w cieple. Pod kocykami. Księżyc niedawno bardzo ładny wscho­dził, ale teraz schował się za chmury. W sumie gdzieś tam jedziemy w stronę Born­hol­mu. Ciemno już, więc światła po­zapalane. Która to już jest? W pół do jedenastej. Próbowałem się trochę przespać, ale jakoś mi nie wyszło. Czło­wiek za bardzo nerwowy, albo za mało zmęczony. Myślę, że przyjdzie moment, w którym zanim się położę – zasnę po drodze. Na razie nie jest tak źle. Ciekawy jestem, gdzie Kuba? Chyba daleko w przodzie.

To światło z «Żaka» też, jakby się wyraźniejsze wydawało. Chociaż tak na pewno nie wiem, czy to właśnie Wojtek?

 

Północ. Wiatr stężał, jest całkiem świeży i trochę wypełnił. Nie muszę już piłować wysokości, idę pełnym bejdewindem z maksymalną szybkością prosto na Bornholm, choć to jeszcze daleko. Ten skręt wiatru to, mój zysk. Opłacił się hals w prawo pod Międzyzdroje. Ale teraz, przy silniejszym wietrze, «Żak» nie chce iść sam. Próbuję blokować rumpel zaciskiem na linie. Daje to chwilę swobody, by sięgnąć po lornetkę, czy nastawić wodę na kolejną herbatę, ale z prowadzeniem dziennika już nie nadążam. Zapis w pamięci, ale mapa pod ręką.

Po prawej burcie wschodzi grubaśny księżyc, ale chowa się za chmurami. Po lewej widać zielone paciorki lamp konkurentów. Kursy powoli się schodzą, lecz my z «Żakiem» jesteśmy bliżej (wyżej na wiatr) wiatru. Tylko Kuba i ten czerwony kadłub gdzieś się urwały i uciekły. Zakładam w myśli, że te dwa najbliższe świa­tełka to Jurek Madeja na «Umbriadze» i Andrzej Marczak na «Bonicie».

 

3 czerwca 1977 r., piątek.

 

Minęła trzecia. Wkrótce będzie świtać. Postawiłem spinakera. Płynę pełnym wiatrem. Posta­wiłem spinakera, postawiłem też big-boy’a. Zdjąłem grota i jest całkiem przyjemna jazda tylko, że już od steru nie można odejść ani na moment. Oczywiście jeśli się chce dobrze jechać. Twój magnetofon mam teraz w kokpicie.

 

Trzecia trzydzieści. Wiatr przeszedł w pełny baksztag. Wpiąłem spinakerbom w róg szotowy genui i jadę „na mo­tyla”. Na szybkości nic nie zyskałem, ale mam za sobą pierw­szą tremę przed postawieniem spinakera. Spróbuję to zro­bić o świcie. Po pokładzie biegam uwiązany na lince tak, jak to było z Ludkiem na «Marii».

Stawianie poszło jakoś bez zacięć i rozpiera mnie emocja. Czerwono-czarna czasza spinakera jest pięknie wydęta, a na wskaźniku szybkość wzrosła o dwa węzły. Po prawej burcie wstaje słońce – zanosi się na pięk­ny dzień.

Zmachałem się okrutnie przy bieganiu na dziób i z powrotem i czułem wielką ochotę na zjedzenie czegoś lepszego niż chleb z serem i herbatą. Zablokowałem ster i szybko prze­szukałam kambuz. Ku memu zdziwieniu leżała tam cała torebka bananów. A to niespodzianka! Od kogo? Skąd? Nie wiem.

Z wielką satysfakcją wyrzucam skórki za rufę – może któryś z konkurentów się pośliźnie…?

 

Słońce! Ale jakieś dziwne… znaczy dziwne… jak dziwne – przecież z tamtego kierunku, gdzie być powinno. Widać już cienki paseczek nad wodą. Może być ładna pogoda. Chmurki, co prawda są, ale… Na już wyszła z wody prawie połowa. Prawię całe… Co to? Ciekawe… Śliczna tęcza. Gdzieś tam z boku musi padać.

Sytuacja wygląda mniej więcej tak, że od dwóch godzin widzę latarnią Due Odde. Płynę w stronę tego pół­nocno-wschodniego cypla.

Ze wschodem słońca wyjaśniła się trochę sytuacja na wodzie, przynajmniej w najbliższej okolicy. Ten większy jacht z lewej przesunął się daleko do przodu. Postawił niebiesko-białego spinakera. Może to «Spaniel»? Szkoda, że nić przyglądałem się żaglom w Świnoujściu, ale nie liczyłem się poważnie ze startem.

Te dwa jachty, które nocą ciągnęły ostro na wiatr i są te­raz na mojej wysokości, ale dość daleko z tyłu, to «Umbriaga» z Madeją i «Dick» z Zarębą, a nie Marczak, jak myślałem nocą. Obaj idą na dużych spinakerach i wydaje mi się, że zbliżają się. Cholera! Dlaczego nie przygotowałem większego spinakera? Teraz nie ma co zmieniać, bo stracę.

 

Ja chyba tego spinakera będę znowu stawiał. Coś mnie tak korci. No zobaczę. Co mam do stracenia i Do stracenia mam to, że mnie może «Dick» dojechać, a do zyskania, że dojadę Wojtka. Wojtka trochę pod­nisz­czy­łem moralnie, bo widzę, że w tej chwili zrzucił genuę… O, jest, jest tam w przodzie. Dystans właściwie się nie zmienia… Teraz walczy na dziobie Nie wiem, czy będzie stawiał spinakera, czy będzie… O! Już ciąg­nie do góry. Ciągnie zresztą tego samego, którego raz stawiał. Ooo… Już go ma! Jednak moje podpuchy są dobre… Dochodzi siódma. Słońce znowu wyjrzało. Potem, jak postawiłem rano spinakera, miałem kryzys i oczy mi się kleiły, ale teraz w ogniu wałki chęć na sen odeszła.

 

Spinaker na «Umbriadze» pracuje pięknie, Jurek postawił jeszcze tall-boy’a. Łódka wygląda jak na dwu spinakerach, ciągnie równo i chyba szybciej od «Żaka». Denerwuje mnie ten jego tall-boy, bo zmusza do jakiejś kontrakcji. Po co Jurek tu wlazł? Żeglowałem spokojnie, a teraz muszę coś zrobić, albo patrzeć, jak mnie mija. Z niechęcią wyciągnąłem worek z tall-boy’em. Czekam. Nie mam jeszcze wyobrażenia, jak go postawić. Ciarki przechodzą mnie na myśl, jaka to będzie plątanina lin i jaki powstanie bigos, jeżeli wiatr przerzuci mi grota, gdy nie będę przy sterze.

 

Trochę podjechałem Wojtka. Coś mu się stało. Chyba z tym spinakerem mu nie wyszło. Coś nie bardzo leży. Na ten półwiatr ma za głęboki żagiel. A ja sobie dostawiłem jeszcze tall-boy’a, który w zasadzie górą ma duży wywiew, ale zgarnia trochę wiatru dołem spod dużego spinakera i daje jakąś dyszę dla grota.

 

No i stało się. Przy próbie stawiania tall-boy’a spinaker zakołysał się i okręcił dookoła sztagu. Normalnie to jest klops i myślałem, że już nic nie wyplączę. Jakoś ściągnąłem, ale jeszcze mi gorąco. Co chwila na dziób, parę ruchów i z powrotem do steru, poprawię kurs i ponownie na dziób plącząc się w szotach, brasach i włas­nej linie asekuracyjnej. Potem jeszcze raz na bok stawiać spinakera. Niech to szlag trafi! Straciłem na tym wszystkim ze trzy mile przewagi. Madeja i Zaręba coraz bliżej. Będę musiał wyostrzyć i przeciąć im kurs baksztagiem, który jest szybszy od fordewindu. Może się zdenerwują, gra psychologiczna. Decyzja chyba była dobra. Wyleciałem trochę w bok od trasy, ale przed dziobami konkurentów, a to się liczy. Teraz na zmianę ostrzę i odpadam, bo nie chcę zrobić zwrotu, przy którym na pewno stracę. W końcu jednak tego nie uniknę. Wiatr tężeje, cholera.

 

Dziesięć po ósmej. Włączyłem ukaefkę. Słyszę «Azymut». Kuba jest już przy Christiansø. Tam go… tam go szacują na… no właśnie znów włączyła się ta rozmowa:

– Halo «Azymut», prosi Polskie Radio, haloo…

– Tak, odpowiada «Azymut», odpowiada «Azymut». Stoimy przy Christiansø. Wczoraj o godzinie dwudziestej trzydzieści mieliśmy pierwszą łączność wzrokową z jachtami. Było to na. 21 mil od Świnoujścia. «Spaniel» płynął pierwszy, a w następnym rzucie za nim – ponad dziesięć jachtów nierozpoznanych, bardziej na zachód. Następna łączność wzrokowa – utrzymujemy ją zresztą teraz cały czas – była o szóstej. «Spaniel» ma jeszcze 15 mil do półmetka. Jego szybkość około 4,5 węzła. Znajduje się 3 mile na wschód od Bornholmu. Około 6 mil za «Spanielem» jest nastę­pny jacht, ale nierozpoznany. Prawdopodobnie «Bumerang» z Jerzym Siudym. Nie mogliśmy podejść bliżej ze względu na duńskie wody terytorialne.

Nie widzą trzeciego jachtu, a to jest dobrze, bo trzecim jachtem jest «Karfi» i to jest nasz konkurent w za­się­gu wzroku. Do «Bumeranga» mam więc około 3 godzin straty.

 

Popołudnie. Jesteśmy na wysokości Svaneke z lewej Bornholm, z przodu przez lekką mgiełkę prześwitują brzegi Christiansø. Szlag trafił wszystkie poprzednie wysiłki. Wiatr skręcił, zawiał od dzioba, przycichł i zdechł. Łódki z tyłu podleciały bliżej i teraz stoimy koło siebie w martwej strefie – «Umbriaga», «Dick» i «Żak». Inne jachty jeszcze nad­ciągają na resztkach pełnego wiatru. Wszystko zacznie się od nowa – a tak dobrze żarło.

Próbuję łapać skręty wiatru, ale nic nie wychodzi. Zasypiam przy sterze, budzę się, gdy łódka wyskakuje do wiatru. Jurek chce rozmawiać, ale rozmowa dekoncentruje, więc wolę jeść.

 

Na trawersie – Svaneke, w odległości jednej mili. Bardzo blisko brzegu. Tak blisko brzegu piłuje też Wojtek. Ma rację. Ma rację… Ja też tak sobie podpiłowuję ile się da, bo jednak obaj liczymy na bryzę, która powin­na nadejść, a której nie życzę tym jachtom będącym daleko w morzu. Nie udało mi się nawiązać łączności ani z «Bonitem», ani z «Żakiem». No z «Żakiem»: to sobie pogadałem, ale dosyć dawno i Wojtek był bardzo oszczędny w słowach. Mówił, że mu coś radiotelefon przerywa.

Herbatę ugotowałem, wypiłem. Jeść nie będę, bo nie jestem głodny. Będą się starał wykorzystać czas na przedrzemki. Nie wiadomo, kiedy się to może przydać. Taśma się już kończy. Druga strona pierwszej taśmy, więc będą musiał zaraz zmienić. Może jeszcze coś doopowiadam, może coś z tego wyjdzie. Na razie… nie wiem, zobaczymy. Zbyszek oceni. Ciekaw jestem, czy miał drugi raz łączność z «Azymutem», albo z «Nawi­ga­torem». Już sam nie wiem, z którym powinien był się łączyć. Za bardzo jestem zmęczony i chce się spać. Chociaż nie ma jeszcze tego stanu, który przy dłuż­szym zmęczeniu bywa, kiedy czuje się obecność kogoś drugiego na pokładzie. Niby wtedy wie się, że nikogo nie ma, ale wydaje się… Na tych poprzednich re­ga­tach cały czas słyszałem głos faceta, który mówił do mnie “z pokładu. Nawet się łapałem na tym, że wychodzę na pokład, żeby z nim porozmawiać. Teraz tego jeszcze nie ma.

 

Czternasta. Doba po starcie. Mam na trawersie Christiansø. Okrążam ją niemal dookoła, bo idę za wiatrem, a nie po prostej. Śliczna pogoda, słońce, wiatr około dwójki, kolo­rowa wysepka, porcik, brunatne skałki, mewy. Odprężenie nawet dla mnie. Zrobiłem kilka zdjęć i teraz popędzam siebie do większej uwagi. Wyrwa­łem się z flauty tylko dzięki szczęściu. Złapałem pasmo wiatru i długim kilkumilowym łukiem odjechałem od rywali. Jurek Madeja jednak mnie goni. Cwana bestia, wiatr dostał później, ale nie zmarnował żad­nego pod­mu­chu i już prawie mnie doszedł, jest o kabel z tyłu. Poprzednio, na flaucie też był uważniejszy lub po prostu mniej zmęczony i stale przebijał się do przodu. Mnie uratowało zdjęcie koszuli w upale. Wyczułem na skórze zmieniający się wiatr i uciekłem na prywatnym podmuchu. «Umbriaga» i «Dick» zostały.

Siedemnasta. Ociągałem się z postawieniem spinakera, choć wiatr odkręcił do połówki i znów Jurek mnie doszedł, a na­wet minął.

Bestia wywołał mnie UKF-ką i zaczął wciągać w rozmowę. Trochę w tym taktyki – w czasie rozmowy zapomina się o szotach i żaglach.

 

Jazda jest szatańska. Wojtek ponownie 50 metrów przed dzio­bem. Zwierzał mi się, że już jest tak zmęczony, że ma kogoś na pokładzie. Już z kimś rozmawia. Zasypia przy szotach. To widać, bo mu się zdarza wyjechać gdzieś za bardzo na wiatr. Ja dalej czuję się dobrze. Czekam tylko na jego poważniej­szy błąd i nie ukry­wam, że chciałbym go w końcu wyprzedzić. Może mi się to uda, ale z pewnością będzie trudno. Wojtek jest chyba dzieckiem szczęścia, albo ma niesamowite wyczucie, albo jedno i drugie. Tam gdzie on pojedzie, tam zawsze jest korzystny wiatr.

 

Osiemnasta piętnaście. Dwadzieścia osiem godzin po starcie. Kryzys…

Jurek Madeja uciekł mi i to chyba na dobre. Zmęczenie robi swoje. Nie mogłem skupić uwagi na flaucie – co chwila traciłem kontakt z rzeczywistością. Oczy otwarte, ale myśl ucieka gdzieś w bok, przychodzą absur­dal­ne skojarzenia, jakieś nowe wątki, które stają się niby rzeczywistością. Angażuję się w zagmatwane historie I nierozwiązalne pro­blemy, by po chwili ocknąć się z łopoczącymi żaglami i błęd­nym kursem. Nie wy­trzy­małem. Nastawiłem syrenę alarmo­wą na piętnaście minut i rozciągnąłem się na podłodze w me­sie zosta­wia­jąc łódkę samopas z obwisłymi żaglami. Syrena postawiła mnie niemal na baczność. Okazało się, że spinaker pracuje wstecz, a Jurek uciekł bardzo daleko. To już klops. Nie dogonię go, chyba że znów łut szczęścia lub pomoc natury wyciągnie mnie z opresji. Wiatr jest słabiutki, zmienny i to od dziobu, trzeba halsować. Te pięt­naście minut snu dało jednak bardzo dużo, jeżeli chodzi o regenerację sił.

 

Tak dobrze żarło, a znowu dałem się Wojtkowi przejechać. Teraz leżę w koi. Jacht płynie pod samosterem. Płyniemy ostrym bejdewindem. Minęliśmy Due Odde, który już świeci i jesteśmy na ostatnim kursie do do­mu. Wychodzi na to, że nie będę musiał halsować, jeśli oczywiście nie trafi się odkrętka wiatru. W każ­dym razie będę chciał wcelować w okolice Międzyzdrojów. Wojtek teraz troszeczkę wyżej. Znów go dogo­niłem. Z nim jest takie ciągłe wożenie się. On trochę skopie, ja trochę sko­pię i w sumie na równo wycho­dzimy. Och… jak strasznie je­stem śpiący. To gadanie trochę pomaga, nie zasypiam.

 

Minęła dwudziesta pierwsza. «Żak» idzie nieźle. Koło 4-5 węzłów. Kąt do wiatru 40-45 stopni, kąt kur­so­wy prawie na Świnoujście. Madejus już początkowo był niżej, potem pięknie wypiłował i teraz ciągnie po nawietrznej. Chyba ma lekką przewagę. Teraz nie da się już nic zrobić poza Wykorzystaniem szybkości. Widoczność kiepska, ciemno, lekkie zamglenie, palimy światła pozycyjne. «Żak» jest pięknie zrów­no­wa­żo­ny, trzyma kurs, mimo że nie dotykam steru. Próbowałem sterować, ale to wychodziło gorzej, bo senność morzyła. Dziwne, ale cały czas mam wrażenie, że nie płynę sam. Już nie majaki, ani sny, ale po prostu po­czucie czyjejś obecności. Może to przyzwyczajenie z «Marii»? Tam też wachty były samotne, a ktoś siedział w środku.

Może radio, które zostawiam na chodzie, żeby nie przegapić prognozy? Rozmawiam ze sobą głośno – jeżeli takie są efekty po jednej dobie, co dopiero będzie na regatach atlan­tyckich?

 

4 czerwca 1977 r. sobota.

 

W pół do piątej. Rano oczywiście. Chyba dziś sobota. Jestem gdzieś około 30 mil od Świnoujścia. Myślę, że wyszedłem trochę wyżej, a nawet dużo wyżej niż Wojtek. Nie wiem jednak, co się działo w środku nocy, a te­raz widzialność jest taka do dwóch mil. Myślę, że nie przeforsowałem z żaglami.

 

Wiatr rośnie, ma już 18 węzłów, koło 5 stopni w skali Beau­forta. Niosę trochę za dużo żagla, ale to regaty. Mam plan. Jeszcze w pełnym morzu, gdzieś za godzinę, zrobię zwrot i pociągnę trochę na zachód, żeby wyjść możliwie wysoko na Świnoujście. Później, w zatoce zwroty nie będą się opłaca­ły, jeżeli utrzyma się wiatr z kierunków zachodnich. Może Jurek o tym nie pamięta?

Wpół do ósmej. Już dziesięć godzin jadę od Due Odde. Ponawiam eksperyment z jajkiem na miękko. Na­stawiłem wodę i będę próbował je ugotować. Wczoraj eksperyment w zasadzie się udał. Gdybym nie utopił w czasie odlewania wody dwóch jajek z trzech, które włożyłem do szybkowaru, to miałbym wszys­tkie trzy na miękko. Ale te jajka są tak zimne, bo tu jest lodówa, że jak je wrzucam do wody, to przy okazji wychodzi zupa jajeczna. Troszeczkę czuję się głodny – rzygać mi się chce, bo zawsze jak jestem głodny, zaczyna mnie mdlić. Siedząc wczoraj długo przy sterze, naćpałem się pierniczków i na nic słod­kie­go patrzeć nie mogę. Dookoła żywej duszy. Ósma trzydzieści. Przed świtem wiatr znowu stężał, tak do 25 węzłów. Zde­cy­dowałem się na zwrot i jednoczesną zmia­nę genui. Poszło bardzo sprawnie. Potem zare­fo­wa­łem jesz­cze grota na dwa refy. Na nowym halsie spotkałem «Umbriagę», ale przeszedłem sporo za jej rufą. Jurek chyba spał. Tylko samoster nam się pokłonił. Dobrze, że Jurek nas nie widział, może to de­cy­du­jący moment. Teraz nadal wiatr tężeje i w dodatku jeszcze sześć refów na grocie. Po kolejnej herbatce ogo­liłem się. Na lądzie nie będzie na to czasu, ani ochoty. Oczywiście nie mam lusterka i prze­glądałem się w zegarze. Przy okazji kubek wyleciał za burtę, ale pędzel uratowałem.

 

Dziewiąta. Poza Wojtkiem Jacobsonem, z którym rozstaliśmy się (tak to można powiedzieć) przy Due Odde, nikogo więcej nie widziałem. Od kilkunastu godzin. Będę teraz nasłuchiwał radia. Spróbuję. 25 mil to Jesz­cze za daleko, żeby się łączyć ze Świnoujściem przez ukaefkę, ale będę próbował wysłuchać komu­ni­ka­tu. Może z «Azymuta» coś podadzą, o ile statek nie wszedł już do portu. Niewykluczone, że Kuba już tam wje­chał i Siudy też.

 

* * *

 

Dziewiąta piętnaście. (Port w Świnoujściu).

W basenie jach­towym cumuje «Spaniel». Kazimierz Jaworski zmęczony leży w koi, chce spać. Przedtem jednak chwila rozmowy:

– Stary, czy to konieczne! Czterdzieści godzin bez zmrużenia oka…

– Dlaczego zaraz po starcie popłynąłeś w innym niż konkurenci kierunku?

– Już przed startem postanowiłem iść lewym halsem, bo to był hals korzystny. I później przyszła przewi­dy­wa­na przeze mnie zmiana kierunku wiatru. Liczyłem na nią i na tej odkrętce wiele zyskałem. Tam właś­ci­wie wygrałem. Nie mogę powiedzieć, że był to błąd moich przeciwników. Po prostu moje założenie tak­tycz­ne powiodło się.

– Siudy był twoim najgroźniejszym konkurentem i chyba tak uważałeś od początku.

– Gdyby były inne warunki, to on by wygrał.

– Gdyby mocniej wiało?

– Przy silniejszych wiatrach dałby mi radę… Wiesz, to są regaty mimo, że bardzo krótkie – niesłychanie wprost męczące ze względu na ruchliwy (mnogość statków) akwen i ze względu na swoją krótkość. Zmu­sza­ją do intensywnego wysiłku. Zresztą sprinter biegnie sto mętów w dziesięć sekund i też jest wy­pom­po­wany. Często tak samo jak długodystansowiec. Zasypiam już stary… Cześć!

 

* * *

 

Dziesiąta trzydzieści. Przez dwie godziny znowu spałem „na raty” po dziesięć-dwanaście minut. Wiatr zro­bił się po­rywisty, szkwały według zegarów do 25 węzłów czyli około 7 stopni w skali Beauforta. Fala też coraz większa i nieprzy­jemna. Trochę mnie nudzi, a nawet rzygnąłem, szkoda czekolady.

Ten hals o świcie trwał godzinę, czyli zrobiłem około 5 mil na zachód. Może to być jeszcze za mało, żeby teraz wyjść na Świnoujście. Po której stronie zobaczę Madeję? Jeżeli po lewej, to dobrze.

 

Pogoda zrobiła się wstrętna. Co kilka chwil przechodzą szkwały z rzęsistym deszczem. Jest zimno. Zna­laz­łem się blisko pol­skiego brzegu z tym, że nie jest tak dobrze, jak chciałbym, bo jadę prawdopodobnie w Mię­dzyzdroje. Jakoś przedtem leżałem; leżałem i głośno rozmyślałem. Zastanawiałem się nawet, czy się nie ogolić. I właśnie przy tym rozmyślaniu, zasnąłem. Teraz już się nie będę bawił w transmisje, w na­gry­wa­nie, tylko się biorę za żeglowanie.

 

Dwunasta trzydzieści. Widzę żagiel po lewej, 3-4 mile z tyłu bliżej brzegu. Na achtersztagu ma reflektor radarowy, a więc to «Umbriaga». Niemal niemożliwe, żeby Jurek teraz mnie doszedł, ale ma lepszy prze­licz­nik handicapowy i nadal jest groźny. Muszę uważać.

Trzynasta czterdzieści. Przeleciałem już główki portu i metę. Witek Zdrojewski pokazał mi trzy palce. Trze­ci na mecie? Nie mam czasu się cieszyć, bo silnik nie chce zaskoczyć. Siadły chyba akumulatory po dwóch nocach ciągłego świecenia. Muszę w kanale iść na żaglach, a z boku mam statek kolos «Powstaniec Górnośląski». Idziemy łeb w łeb i robi się ciasno. Na falochronie stoją Gerlachowie. Marta coś woła, ma­cha rękami. Nagle czuję cholerną radość. To już koniec, udało się! Cały czas na starcie i po drodze pa­mię­tałem motto regat atlantyckich: „Everyone who finishes is the winner” – Każdy, który dopłynie, jest zwycięzcą. To nie ten wymiar, ale dopłynąłem.

 

 * * *

 

Minęła piętnasta. (Basen Jachtowy w Świnoujściu).

Wojtek wygrał z Jurkiem o piętnaście minut. Zajęli trzecie i czwarte miejsce wyprzedzając wszystkie «Tau­rusy» i inne większe od «Carterów» jachty. Lubię Wojtka, ale nie ukry­wam, że marzyło mi się zwy­cięstwo „mojego” kapitana. Wyjechałem na spotkanie Wojtka motorówką, pomogłem mu klarować żagle, a parę minut później robiłem to już na «Umbriadze». O piętnastej spotkaliśmy się w trójkę. Za­pa­rzy­łem kawę, poskładałem porozrzucane po jachcie mag­netofonowe kasety i za chwilę zaczniemy rozmawiać. W tym, co zamierzam zrobić z regat „samotników”, nie może być żadnego elementu literackiej fikcji, żad­nej kreacji na zasadzie mojego wyobrażenia. Już przed rokiem postanowiłem, że moim wzrokiem, nosem i uszami będzie reporterski mikro­fon. Taśma z nagraniami Jurka, i „monolog z biegu” Wojtka. Włączam więc magnetofon:

– Cały smak walki to była konkurencja między «Umbriagą» a «Żakiem», czyli między Jurkiem Madeją, a mną, bośmy cały niemal czas płynęli blisko siebie. I jednego i drugiego dopingowała obecność kolegi. A to, pomijając żarty, do­słownie zmuszało do uważnej jazdy, do uważniejszego ustawiania żagli i prób przechytrzenia. Coś tam między nami było z harcerskich podchodów.”

–  Obydwaj jesteście ogorzali na twarzach. Nawet więcej – to prawie oparzenia. Oczy, jak u królików, czer­wo­ne… Pewnie z niewyspania.

– Koło Bornholmu było piękne słońce i brak wiatru. Był to najbardziej męczący moment regat. Nie­przes­pa­na pierwsza noc, słaby wiatr, więc trzeba pilnować każdego podmuchu, każdej zmiany kierunku wiatru i tam właśnie, w środku dnia nie wytrzymałem i zasnąłem ze zmęczenie gdzieś na piętnaście minut. W no­cy było lepiej… Wpływając do Świnoujścia wiedziałem tylko, że Jurek jest za mną, ale sądziłem, że w porcie jest już więcej jachtów, a okazało się, że wpłynęli tylko Jurek Siudy i Kuba.

– W ostatniej chwili załatwiono ci formalności i wypchnięto na start. Popłynąłeś na jachcie, którego właś­ci­wie nie znałeś.

– Tak się złożyło… To zupełnie nowy jacht, a decyzja… No właśnie – wypchnięto mnie z klubu. Przy­szed­łem w środę wieczorem na przystań z Andrzejem Marczakiem, żeby pomóc mu odstawić «Bonitę» do Świ­no­ujścia i okaza­ło się, że «Żak» stoi wolny, bo Andrzej Sokołowski nie może startować. Powiedzieli, żebym płynął, a dokumenty wy­robią na ostatnią chwilę. Popłynąłem. Po prostu lubię re­gaty i dlatego się zde­cy­do­wa­łem, a już nie startowałem chyba od czterech, czy pięciu sezonów. Nie startowałem jako prowadzący jacht. Od­czu­wa­łem głód startu, który tutaj miałem okazję zaspokoić, jednocześnie było to fascynujące, bo łączyło się z poznaniem nowego jachtu i udziałem w czymś zupełnie nieznanym – w regatach samotnych.

– Jurku, a ty dlaczego nic nie mówisz?

– I tak wyrzucisz trzy czwarte z tego, co ci nagadałem. Cztery kasety chyba wystarczą. Powiem ci tylko, że gadanie do magnetofonu bardzo mi pomagało. Tak, że na twoim eksperymencie chyba obydwaj sko­rzy­sta­liśmy.

– Zobaczymy. Inni to osądzą.

Zbigniew Kosiorowski
Ze zbioru: 13 w skali Beauforta.

Szczecin : KAW, 1981
str. 43-62.

 

 

Wojciech Jacobson.
Fot.: Włodzimierz Szymanowski

 

Wojciech Jacobson.
Fot.: Andrzej Marczak

Fotografie z tego samego źródła

 


► powrót do: Kto jest kim: WOJCIECH JACOBSON