Może zrobić się chłodno już jutro
lub pojutrze, a może za tydzień?
Trzeba będzie wyjąć z kufra futro,
nie ma rady, jesień, jesień idzie!

 

Jesień – jedna z czterech pór roku, przed nią było lato, po niej będzie zima, trwa od równonocy jesiennej (w 2021 – 22 września, 21:21, UTC+2) do przesilenia zimowego (w 2021 – 21 grudnia, 16:59, UTC+1), robi się coraz chłodniej… i tak dalej.

– Zima to jedna z czterech pór roku. Pozostałe to… hm… wios…
– Tak?
– …na, a potem lato… no i…
– Zaczyna się tak jak jedzenie, proszę pani.
– Ach, tak, jesień…

Była to bardzo dobra odpowiedź, doskonała. A mną owładnął stereotyp. Pod jego wpływem postanowiłem przebiec się po Internecie i poszukać wierszy o jesieni.
Spokojnie, żadnych poetyckich wzruszeń ani uniesień nie będzie, chciałem tylko zobaczyć, czy poeci – a jeśli tak, to którzy – potrafili wznieść się nad poziom melancholii, zadumy, narzekania, mgieł i osmętnic lub standard ostemplowany epitetem „złota”.

Dwie polskie jesienne ikony poezji to:

  • Staff, któremu – gdy jesień się rozełkała – ostatnie więdły kwiaty, warzyły się kasztany, trwogą krzyczało ptactwo, a deszcz jesienny dzwonił o szyby, podobnie jak partyzantom w piosence
  • i Harasymowicz – z jesienią, która zdmuchuje nawet jesienną stronę księżyca.

Smutek, proszę państwa, smutek.

 

Muza lżejsza wcale weselsza nie była:

  • Magda Czapińska nie wiedziała, czy się odważy uciec od jesieni byle jakim pociągiem, jej jednak można się nie czepiać, bo to psycholog z zawodu, poza tym Remedium ma etykietkę „hymn wagabundów”, a z nimi jest mi po drodze bardziej niż się wydaje.
  • Leszek Długosz poleciał standardem jesieni złotej, ale też ma darowane, bo o nalewkach (z dzikiej róży i porzeczki) napisał i zaśpiewał smacznie.
  • Jonasz Kofta – przewrotnie, ale raczej mało optymistycznie (bo się w końcu depresje w impresje odmienią, ale tylko jesienią, jesienią).

A te jeszcze dawniejsze (bo przedwojenne – chodzi o II w.ś.), o tym że:

jesienne róże więdną już (gdy idziemy przez parku głusz),
że są dni umierające – chore, blade słońce
(oba teksty napisał Andrzej Włast)

– powinny być dawkowane przez lekarzy osobom wyjątkowo odpornym psychicznie.

 

Za to gdy zejść do klasyki – groza! Smutek, depresja i pesymizm.

  • Achmatowa – piękna i liryczna, jak zwykle, ale jeśli wypatrzyła trzy jesienie w jednym roku, to już smutek najgłębszy, bo sowiecki (czemu, skądinąd, znając koleje jej życia, trudno się dziwić).
  • Apollinaire – smutek awangardowy (chora i uwielbiana umrzesz, gdy na rozaria dmuchnie dziki huragan – chodzi o różę).
  • Baczyński – smutek dziejów (nie będzie cytatów).
  • Baudelaire – smutek programowy (wstrętny mrok i plucha, przeczucie końca, monotonny łoskot – gwoździ w trumnę pośpieszne wbijanie), choć tak ostentacyjny, że jakby weselszy.
  • Broniewski – smutek kliniczny (chwytają mnie złe listopady czarnymi palcami gałęzi).
  • Bursa – smutek szarzyzny codziennej (październik z trudem wiąże koniec z końcem, piwo popija na kredyt i ostatnią przepije kapotę).
  • Gałczyński – smutki różniste:
    – listopadowy historyczny (Mgła. Mgła. Mgła. Cała Warszawa to mgła. Cała Polska to mgła. – …Piotrze, to ty? – To ja.);
    – meteorologiczny (Lato się tak jak skazaniec kładzie pod jesienny topór krwawy bardzo);
    – erotyczny (o, młody przyjacielu, poszukaj kochanki, która niech będzie jak jesień śmiertelna);
    – ekonomiczny (i nic, już nic nie zachwyca; i nic, już nic nie wystarcza; idzie przez łan osmętnica: tęsknota gospodarcza);
    – freudowski (jak na fryzie klasycznym dziewczyny dostojne z różowymi żądzami mężną wiodą wojnę);
    – i towarzyski (oto się jesień zaczęła i nie ma komu dać w mordę).
  • Heine – smutek oniryczny romantycznego samotnika (jesień – noc zimna i słotna, wicher drzew wstrząsa konary, samotny, konno w las wjeżdżam…).
  • Jasieński – futurystyczny (po rżyskach węszy wiatr i ryży seter), z rozkosznymi rymami (oliveleitmotiviw; wiatrpas-de-quatre), ale jednak smutek (po polach straszą widma suchych iw; jesień, szara, smutna polska jesień…).
  • Leśmian – smutek Dusiołka (Ziemia kona już – blada i Konam! – śmiercią piękną jesieni).
  • Lorca – smutek iberyjski (wszystkie róże są białe, tak białe, jak moja rozpacz), choć jakby trochę i polski.
  • Norwid – smutek postromantyczny (ciernie deptać znośniej i z ochotą na dzid iść kły, niż błoto deptać, ile z łez to błoto, a z westchnień mgły).
  • Osiecka jest pesymistycznie w jesieni lustrze bladym o jedno lato starsza.
  • Pawlikowska-Jasnorzewska jest, co prawda, w tęczy (liście jesienne leżą po brzegach dróg, mieniąc się jedną połową tęczy), bo – mimo że jesień – wzbiera w niej miłosne wyznanie; więc zderza się jesienność z wiosennością, a i motyw żeglarski się pojawia (liście wierzby płyną jak dżonki, wiatrem popychane).
    Jednak i tak smutek czuć na milę, bo tęczy jest tylko połowa, a powrót wiosny jest niekalendarzowy.
    A jeśli ktoś chce mi powiedzieć, że drzew bezlistnych rozszczepione pędzle to nie jest widmo, które się może przyśnić w nocy, że stwierdzenie: kiedyś [jesień] przysypie mnie liśćmi i obraz jesieni, która oczami zranionej sarny patrzy na liście lecące, to nie smutek przemijania (więc depresja) – jego sprawa.
  • Poświatowska – smutek egzystencjalny (jestem jesienne nagie drzewo, z zimna drżę).
  • Przybora – smutek wysmakowany (znów październik i ta jesień rozpostarła melancholii mglisty woal, gdy porwał dziewczę zdrady poryw i zabrała pomidory).
  • Stachura – smutek ostateczny (mały listek ostatni zostawić komuś i umrzeć).
  • Trakl – smutek katastroficzny (lęk przejmuje zgoła, gdy nocą rosa z drzew bezlistnych pada).
  • Tuwim – smutek …
    … trochę miłosny (szukałem i czekałem w żrącej, okrutnej tęsknicy, w wieczór jesienny, ulewny),
    … trochę alkoholiczno-metafizyczny (Wypiję kwartę jesieni, do parku pustego wrócę, na zimną, ciemną ziemię pod jasny księżyc się rzucę),
    … trochę nostalgiczny (zamilkły w jesiennym uśmiechu zapatrzeniem dalekim się kołyszę),
    … choć czasem jednak nad szablony wylatujący, jak np. we Wspomnieniu, od czasów Niemena kultowym.
  • Ważyk – smutek kipiący (nienawiścią do okupanta: jesień rdzawa, popiołami zdmuchnięta Warszawa).
  • Wierzyński – smutek emigracyjny (ostatnie herbaciane róże i wieczór w szarudze i słocie – a wszystko na Long Island).

 

O Młodej Polsce nawet nie ma co wspominać, bo tam jeszcze smutniej niż u Staffa.

 

Nie zawodzi, co prawda, Barok i Klasycyzm, ale to też standard, bo tamtejszym poetom na ogół wszystko się kojarzyło jednoznacznie.

  • Morsztyn, po krótkim wstępie, domaga się prosto z mostu, ale chyba jednak zbyt bezpośrednio:

Dajże się i ty użyć, a daj wcześnie,
Póki jagodom dopiekają wrześnie,
I daj wprzód, niż nam zima smak odmieni
Zażyć owoców tak pięknej jesieni.

  • Kniaźnin zaś, mimo że jesień ma za posępną oznakę starzenia się wszystkiego, twardo deklaruje:

Moje to tylko serce bez zmiany
Służy statecznie Kostusi.
Zawsze swe dla niej rozrzewnia rany
I kochać ją zawsze musi.

I choć wiersz nie pozostawia wątpliwości, iż „Kostusia” jest zdrobnieniem „Konstancji” – pięknej, młodej, urodziwej i błyszczącej (choć z wiekiem uroda i blask kobiety jak wiosna z latem ubieży), dziś nie sposób uciec od skojarzenia współczesnego, które w zgrubieniu imienia brzmi raczej złowieszczo.

Więc też smutki, choć achronologiczne.

 

Punkt spojrzenia określa punkt widzenia.
Na Florydzie jesień to ochłodzenie z ponad trzydziestu stopni Celsjusza do dwudziestu ośmiu, spadek wilgotności z niemal setki do znośnych osiemdziesięciu procent. Słowem – powrót pięknego, choć deszczowego, europejskiego lata.

Ale tu telefon zadzwonił. Patrzę, widzę, że 48 na początku, ale od kogo nie wiem. Odbieram, a tu dawno niesłyszany głos mówi mi bez wstępów: „Sianem się wykręcasz. A tu ojczyzna w potrzebie, bo wojna. No, może jeszcze nie teraz – ale tylko patrzeć, jak larum grać będą”.

Pytam: „Z kim wojna?”

Odpowiada: „A ze wszystkimi. Z Unią nasamprzód, bo okupuje. Potem z Białorusem, bo nie tylko granice narusza, ale Grodno jest nasze i Mińsk, więc skoro nasze, to ma być nasze. Rusowi to nawet nie ma co wojny wypowiadać, bo sam się podda, gdy zda sobie sprawę z naszej potęgi niezwyciężonej i dumy niezłomnej. No i z morzem walczyć trzeba, bo zimą zawsze fale na nas wysyła, co pewnie krecią robotą Szwedów jest, bo ich rząd się boi, że mu wszyscy obywatele do nas uciekną za pracą i dobrobytem. Ameryka też za swoje dostanie, bo naszego faworyta przekrętem z fotela prezydenckiego usunęła, więc niech sobie nie myśli. Ciężko będzie, bo zdradziecki element czai się wszędzie i ryje, ale damy radę. Godność i honor ceny nie mają.”

Myślę sobie: „Źle. Ale jak wojna – to wojna, rady na to nie ma.”

I od razu mi na myśl przychodzi wiersz Andrzeja Waligórskiego, o jesieni właśnie – i nie tylko.
Krytycy nie odnotowują tego nazwiska wśród najpierwszych poetów, ale nic nie poradzę, że jego utwory lubię, a doktor Duszkiewicz (ze Świdnicy i z Pogorii) nawet zna na pamięć prawie wszystkie (memorię ma lekarską, na osteologii wytrenowaną , więc żadna dziwota).

I zimno mi się, mimo tej Florydy, robi: Waligórski – satyryk, a u nas to już od stuleci tylko błaznowie potrafią prawdę powiedzieć i przyszłość przewidzieć. Bo tak:

Znowu jesień, znowu jesień polska,
Żółte liście na ulicach Wrocławia,
Kowalskiego wzięli do wojska,
Zamachowski zacier nastawia.

Przyszedł sąsiad i gada po lwowsku
(choć urodził się koło Gorzowa)
– Patrz pan, jakiś ziomkostwa na Śląsku
Nie daj Boży si zaczni ud nowa.
[…]

Tylko panna Hortensja we dworze
Plan kampanii ustala po cichu:
– Panie Maćku, tu się rannych położy,
A CKM ustawicie na strychu.

Babie lato leci wzdłuż ulicy
Kocur drzemie na grządce z petunią…
– W razie gdyby oprócz Niemców bolszewicy,
To gdzie szukać granicy z Rumunią?
[…]

Tego nawet Grotowski ze Zwierzchowską nie zaśpiewali!

A tu telefon dzwoni jeszcze raz. 
„W tej Ameryce – pyta ten sam głos – to jakoś idzie się urządzić? Nie to, że ja coś, ale tak pytam, na wszelki wypadek, gdyby co.”

„Idzie – mówię, – ale teraz pandemia i bez amerykańskiego paszportu nie wpuszczają.

„A widzisz! Poniewierają nas! Ale niech tylko stary prezydent znów będzie nowym, to wszystko się zmieni.

Chciał mówić coś jeszcze, ale satelita się przesunął i rozmowę urwał.

Rozłożyłem na stole widokówki, które z wakacji od przyjaciół dostałem, z rejsów i miejsc najróżniejszych – wszyscy szczęśliwi, zadowoleni, żadna wojna im nie w głowie.

Waligórski przewidział i to, bo zakończył:

Znowu jesień, taka śliczna znowu,
Wieczór ciepły jak wtedy, w przeddzień…
– Chodź, przejdziemy się z psem Jaworową,
Wnuki rosną… E, jakoś to będzie.
.

Oby miał rację.

 

Opowiastka o jesieni byłaby niepełna bez przypomnienia co najmniej trzech utrwalonych w języku polskim, związków frazeologicznych, w których jesień występuje.

 

Pierwszy ślad jesień zostawiła w nazwie „złota jesień” nadanej okresowi pięknej pogody we wrześniu i październiku, kiedy ptaki ulatują, a wyże nadlatują.
W innych językach nazywa się to na ogół od lata: po angielsku „indiańskie lato” (Indian Summer), po niemiecku „późne lato” (Spätsommer), a po szwedzku „lato św. Birgitty” (Brittsommar; choć niektórzy mówią, że to od Brytanii).
Wrodzony Polakom optymizm i realizm spowodował, że nazwaliśmy to właściwie, bez mydlenia oczu: od jesieni, która albo w te piękne dni już stoi za progiem, albo właśnie nadeszła.

Charakterystyczne dla „złotej jesieni” są nitki pajęczyn unoszące się w powietrzu.
I znów – w językach obcych nazywa się to dziwacznie: „pajęcze latawce” lub „pajęcze balony” (spider kiting lub spider ballooning) po angielsku, „pajęczy lot” (vuelo arácnido) po hiszpańsku, a Francuzi, gdy chcą uniknąć anglicyzmu ballooning, używają czasownika montgolfière.
My, znani z rycerskości, kurtuazji i czci dla płci niewieściej, nazwaliśmy to lotne zjawisko „babie lato” (przepraszam: Pawlikowska-Jasnorzewska się wyłamała, nazywając lecące pajęczyny „szalem kaukaskim”, ale wiadomo – kobieta!). A Rosjanie, mimo że uważają Kaukaz za swój, nazwali to (бабье лето) za nami.

Metaforycznie „złota jesień” to wiek, w którym panowie przeżywają drugą młodość, a paniom (pamiętajmy o przyrodzonej nam rycerskości, kurtuazji i czci dla płci pięknej – ale do czasu) przystoi jedynie: kądziel, koronkowy czepek babuni, kapcie i bezzębność.

Tak czy inaczej jesień – metaforycznie – oznacza schyłek: zapowiada koniec roku, życia, okresu, ery. W przeciwieństwie do wiosny, która wszystkiego ogłasza początek, po zwycięstwie nad zimową martwotą obsypany kwiatami, miłością i zielenią. Chciałbym więc wiedzieć, kto wymyślił dla okresu, który zakończył totalitarną zimę w krajach ówczesnego bloku sowieckiego, nazwę „jesień ludów”?
Prawda: wyjęcie głowy spod sierpa i młota, zapoczątkowane w PRL (4 czerwca 1989), a kon­ty­nu­o­wa­ne w tymże i następnym roku na Węgrzech, w NRD, Czechosłowacji, Rumunii i Bułgarii, było formalno-prawne, bo kilku generacji trzeba by wyrzucić je z umysłów i serc. Chcę jednak wierzyć, że był to początek czyli wiosna  nowej ery, a nie – na litość boską! – jej schyłek, czyli jesień! Bo co potem?
Choć fakt: zastanowienie moje (kto wymyślił?) jest retoryczne, gdyż odpowiedź, zgodnie z linią partyjno-rządową, narzuca się sama: cichy marksista postkomunista!

 

Drugi ślad jesień zostawiła w terminologii muzycznej.

Festiwal „Warszawska Jesień”, który po raz pierwszy odbył się w roku 1956 (wymyślili go kompozytorzy Tadeusz Baird i Kazimierz Serocki) i trwa do dziś, to jedna z najbardziej odjazdowych imprez muzycznych w dziejach świata. Jakim cudem PRL-owska cenzura pozwoliła na jego (nieprzerwane, z wyjątkiem stanu wojennego) istnienie – nie mam pojęcia.

 

Trzeci ślad jesień zostawiła w literackich tytułach.

Pominę Witkacowskie Pożegnanie jesieni (1927), obie Jesienie (1934, 1936) Schulza, Polską jesień (1955) Jana Józefa Szczepańskiego, Złotą jesień (1954) Hłaski, Trzecią jesień Dąbrowskiej, a nawet Siódmą jesień (1921) Tuwima. W dziale „jesienne tytuły” pierwsze miejsce zajmuje bowiem dzieło holenderskiego mediewisty Johana Huizingi Jesień średniowiecza. Oryginał został wydany w roku 1919, przekład polski (Tadeusza Brzostowskiego) ukazał się dopiero w roku 1961, ale od tego czasu wywarł wpływ na wiele pokolenia Polaków. Nawet swego czasu, w pewnych kręgach, poważnym towarzyskim obciachem była niezna­jomość tej średniowiecznej panoramy dziejów.

Jak dziś przedstawia się sprawa znajomości dzieła Huizingi – nie mnie wyrokować, ale jednego jestem pewien: tytuł zarówno zapadł w świadomość masową, jak i wzbogacił ekspresyjną warstwę polszczyzny.

Stało się to za sprawą geniuszu tłumaczki, Elżbiety Gałązki-Salamon, która – pracując nad dialogami filmu Pulp Fiction (1994) Quentina Tarantino – kwestię „I’m gonna get medieval on yo’ ass!” podała jako: „Zrobię ci z dupy jesień średniowiecza!”

 

Dosyć już tych jesienności. Na psa urok!

Teraz kilka przysłów (niby dla poprawienia nastroju, ale też smutne!):

 

Im głębiej w jesieni
grzebią się robaki,
tym bardziej zima
da się we znaki.
[bardzo to przysłowie lubię!]

Jesień,
brzuch kieby kieszeń.

Jesień tego nie zrodzi,
czego wiosna nie zasiała.

Kto w jesieni swoich bydląt nie tuczy,
ten je w zimie dźwiga, na wiosnę wywłóczy.

Przyszła jesień,
a tu próżna kieszeń.

Przyszła jesień,
ręce w kieszeń.

W jesieni, gdy tłuste ptaki,
mróz w zimie nie ladajaki.

W jesieni, prędko
gdy liście z drzew padnie,
to wkrótce zima będzie,
każdy zgadnie.

W jesieni wczas mróz,
na wiosnę prędko rychtuj wóz.

W jesieni:
z garnca deszczu, korzec błota;
na wiosnę:
z korca deszczu, garniec błota.

 

Pzdrwm_Rbk

PS. Dziękuję za pocztówki (niekoniecznie z wakacji), a Młodzieży – za doniesienia o działalności codziennej (co, wg mnie, jest wielkim pasmem sukcesów).
Wszystkim dziękuję za rozmowy, które pozwalają mi czerpać z mądrości moich Rozmówczyń i  Rozmówców. A ponieważ moja pamięć jest dobra, ale krótka, nie będę wymieniał, by nikogo przypadkowym pominięciem nie urazić.

 

Cytaty na wstępie:

Andrzej Waligórski – „Jesień idzie”.
Eugène Ionesco – Lekcja (La Leçon; 1950). Tłum. Jan Błoński.