Dzień 164, 22 XI 79, czwartek
Dziś dmucha tylko 4°B – SW, przebieg dobowy był dobry: 143 mile.
Różne znaki na niebie zwróciły moją uwagę:
1) Po raz pierwszy w swojej praktyce żeglarskiej w linii astronomicznej wyszło mi ΔH = 0 (wysokość zmierzona = wysokości zliczonej)
2) Po raz pierwszy zmierzony kąt pionowy ciała niebieskiego był pełny, zaokrąglony do 10° (dolna krawędź Słońca, kąt Hs = 60°00, 0’)
3) Nie wiem, czy po raz pierwszy, ale zwróciłem uwagę i na to, że kąt godzinny HA = 20° był taki sam jak δ0 (tabulated declination – deklinacja obrana), przy pomiarze Słońca po kulminacji, wtedy, kiedy Hs = 60°00, 0’)
4) Najniżej jestem w tym rejsie, w kulminacji było Ø0 = 44°55,3’S. Jestem na 45°S.
Dziś wyciągnąłem z szafek partię suchej odzieży. Jest zimno, bardzo zimno, na deku 7°C, rano pod dekiem miałem 10°C. Do koi dostała mi się woda, to przez podwięzia ściągaczy.
Po południu przebrałem się we wszystko suche, w tym strój nurkowy. Jest mi ciepło. Na stole rozłożyłem mapę świata z naniesioną przebytą drogą, wpatruję się w to jak w obraz Renoira. Dwa koktajle z przedostatniej już flaszki. Radio ABC Australia znów truje z Parlamentu.
Dzień 165, 23 XI 79, piątek
Najbardziej przygnębiająco działają awarie. Nie te drobne, jak powtórne urwanie się ucha zaczepu suwakowego szotów grota przy bomie, co stało się rano, gdy jeszcze byłem w koi. Zaczepiłem szoty grota w ostatni zaczep, a jak i tego braknie, zastąpi się go odpowiednim krawatem.
Uruchomiłem agregat. Nie ładuje akumulatorów dziobowych, czyli oświetleniowych. Rufowe ładuje. Szukałem przerwy przy obu przełącznikach przy agregacie oraz przy przełączniku w mesie. Wszystkie przewody są na swoich zaciskach.
Szukałem przerwy w przewodach agregat-przełącznik dziobowy. Nie znalazłem, po większej części te przewody są niedostępne. Po południu zdemontowałem przełącznik dziobowy. Przewody dochodzą i są przymocowane. Uruchomiłem ponownie agregat, dając na ładowanie dziobu, po wyłączeniu tylnego akumulatora (jednej klemy), próbowałem na iskrę. Nie było. Znaczyło to, że obwód zasilający przerwany jest przed przełącznikiem dziobowym. Ale gdzie?
Całe popołudnie flauta, stałem ze zrzuconymi żaglami. Oj, dziś bym sobie chętnie płaknął. Nawet gdybym został pozbawiony akumulatorów oświetleniowych, to jeszcze nie tragedia. Podłączę główną tablicę do jednego z rufowych (nie do startowego silnika). A ostatecznie mam jeszcze lampy pozycyjne naftowe.
Nie lubię tego miejsca od Leeuwin po Nową Zelandię, wydaje mi się ciągle, że mam za blisko ląd z lewej, niech mnie przydusi mocny sztorm z południa, a co gorsza z SE, przyciśnie mnie do lądu.
Jeżeli tytuł mojej książki ma być „Dom pod żaglami”, to dlaczego się niecierpliwię, przygnębiam, załamuję? Żyjemy, płyniemy, szybciej lub wolniej, ale płyniemy. Życiu nic nie zagraża.
– No tak, ale i Dom pod żaglami powinien być sprawny, a dziś nie tyle przygnębia mnie flauta i przytrzymanie między Leeuwin a Nową Zelandią, ile brak ładowania akumulatorów oświetleniowych. Jak znaleźć przyczynę? Gdzie jest przerwa w obwodzie zasilania? Czy przy wywrotce coś – może zbiorniki wody – docisnęło do przewodu i przecięło go? Nie wydaje mi się to prawdopodobne. Więc co?
Nie mam ani przyrządu do zmierzenia napięcia w poszczególnych punktach obwodu, mógłbym górą, nad podłogą, poprowadzić obwód od agregatu do akumulatorów dziobowych.
– Wrzód kaczenic ropieje na moim ciele! Dziś była flauta i mam gotowy pomost z belkami dystansowymi do zawieszania za burtą, mam gotowy zdzierak. Lecz jest tak przeraźliwie zimno, że sama myśl o zbliżaniu się do wody, o ochlapaniu gołego ciała, staje się bolesna. Do kaczenic zabiorę się przy cieplejszym klimacie, a taki na razie nie leży na mojej trasie. A do Hornu dwa miesiące zimnego klimatu.
Zbliża się noc. Nie wiem jak ułożę życie w tę najbliższą noc. Wiatr jest za słaby, aby samoster reagował, steruję ręcznie spod deku. Zresztą jacht idzie niemal sam pełnym bajdewindem, lecz trzeba go korygować co parę chwil. Może by i szedł sam, ale wiatr waha się: raz dmucha 2°, raz 1°. Marzę o Pacyfiku, ale za Nową Zelandią. Tam każdą łagodniejszą pogodę wykorzystam do sklarowania jachtu od forpiku po achterpik, planowo, według z góry opracowanego schematu. Zinwentaryzuję resztę prowiantu, przeształuję go na drugą połowę świata.
– Ale czy ja kiedykolwiek dotrę do południka 180°?
– Nie wygłupiaj się, masz do niego tylko 1150 mil! Ciągle muszę cię podtrzymywać na duchu, ciągle wpadasz w rozpacz i dajesz się przygnębiać przez niepomyślną sytuację! Co jest do cholery z tobą?! Czy mam cię niańczyć jak początkującego żeglarza? Czy może lepiej przypomnieć ci własne słowa: „Nie jestem od tego, żeby się bać, tylko od tego, żeby płynąć”.
– Już dobrze, już stop!
Wiatr jest tak słaby – 1,5°, jacht idzie tak wolno, 1 węzeł, że sytuacja kwalifikuje się do zrzucenia żagli i pójścia spać.
– A światło? – szepnęło zaraz coś i to szybko.
Dziś włączony jest drugi akumulator dziobowy, naładowany, ale świadomość, że nie ma się ładowania…
Noc zapadła nad oceanem. Na siłę wszedłem na mapę 788, generalka zachodniego Pacyfiku, jestem dziś poza jej lewym marginesem, ale już na niej. Tu są krzywe magnetyczne, tu widzę dalej wszystko.
Radio Australia gra. Mówi i gra. Ciągle wsłuchuję się w ich akcent i ciągle nie jestem w stanie określić go precyzyjnie. Podobają mi się, czasem gadają bliżej angielskiego, czasem bliżej amerykańskiego. To wyczuwam. Lecz ich akcent jest krańcowo różny od jednego i drugiego. Myślę, że polubiłem ich, mówią po angielsku dużo lepiej niż mówi się w Anglii, tylko te gorące ziemniaki w gębie… Amerykanie stworzyli własny język, dziś nie pora mówić o tym, że to skażony angielski. Australijski przynajmniej jest zawsze zrozumiały, w przeciwieństwie do różnych dialektów na Wyspach. Przez radio… BBC też jest zrozumiałe.
– The Price of steel in Australia… – odpowiada mi radio, a co mnie to obchodzi?
20.30. – Utopiłem dwa ciężkie kłęby liny stylonowej, były takie ciężkie, że nie byłem w stanie wynieść ich na dek, wyciągnąłem je liną na kabestanie 3-biegowym. Każdy miał chyba 75 kilo, razem 150. Ręce mi drżą. Te kłęby nie tylko obciążały jacht, ale zawadzały i zajmowały miejsce. Trzeci kłąb czeka w kolejce. Odetnę od niego 70 metrów na linę kotwiczną, reszta won za burtę. Jedna kotwica + 60 m łańcucha won za burtę.
Niepotrzebnie brałem wtedy w MCZ te liny stylonowe.
– Rzucasz do morza pieniądze Wojewody!
– Jacht też jest Wojewody i moje życie również! My dwoje tylko liczymy się, jacht i ja, my musimy wrócić, cała reszta może iść za burtę, jeżeli nas obciąża, hamuje, utrudnia, jest niepotrzebna.
– To racja! Bądź pewny, że ci Wojewoda marnego słowa nie powie za ten tysiąc złotych, czy dwa, utopione świadomie morzu. Jacht kosztuje 7,5 miliona, a twoje życie – sto tysięcy, wg Warty.
– A na wypadek trwałego kalectwa dwieście tysięcy – (jacht jest ubezpieczony w Warcie Koszalin na 130 tysięcy dolarów, które Warta wypłaci w złotówkach, po obowiązującym kursie).
Co parę dni zmieniam godzinę, dochodzi już do tego, że w linii pozycyjnej rano mam wczorajsze GHA (Greenwich Hour Angle). I tak jest, gdy u mnie jest dzisiaj, w Polsce jeszcze wczoraj.
Dzień 166, 24 XI 79, sobota
Flauta w mordę! – to najgorszy stan w żeglarstwie. Przed południem pojawiły się tchnienia z Eastu. Och, tylko tego brakowało!
– Never mind! – pomyślałem – Polecimy na SE, całkiem OK.
Widocznie pomyślałem za głośno: to, co by można przyjąć za zalążek wiatru, to tchnienie 0,2°B, skręciło, aby chuchnąć z SE.
– Pan Bóg mnie karze, to jest pewne. Za koktajle, bo przecież innych grzechów nie mam (myśli tzw. „grzesznych” mój dogmat nie uznaje za grzech, bo myśli to wyższa siła, niezależna od woli, nieuznająca cenzury)
– Nawet Eastu przy tym wierze nie utrzymam, będzie mnie spychać na Tasmanię.
– Komandorze Czerwiński, kochany Jul! nie napiję się Twojej paczki (chlupocze w niej). Tu mnie zaryglowało, na 142°E. A do Twojego Cap Pilar (147°50’), gdzie miałem ją otworzyć, jeszcze 240 mil.
Dalszy uszczerbek: wyschła przedostatnia flaszka C2H5OH.
Dzień 167, 25 XI 79, niedziela
Całą dobę staliśmy w dryfie, wiatr zero. Przebieg 7 mil do tyłu. Dziś piękna pogoda, po kulminacji postawiłem żagle, dmucha 0,5 z SW i wleczemy się z szybkością 1,5 węzła na SE.
Z jednym zmartwieniem uporałem się jako tako: uruchomiłem ładowanie akumulatorów oświetleniowych (dziobowych), przez bezpośrednie połączenie ich dwoma przewodami z agregatu (w każdym przewodzie obie żyły są połączone, żeby zwiększyć przekrój, no i nie grzeją się przy 20 A).
Przed południem zaniepokoił mnie wieloryb, pokazał się z lewej burty w odległości 100 m. Wyjąłem rakietnicę. Po pół godzinie znowu. Uruchomiłem silnik i odszedłem z tego miejsca około 1 milę.
Jestem dziś osowiały, bez humoru. Bliskość Tasmanii wyraźnie mi przeszkadza. Mam do jej SW brzegów 180 mil.
Zwodowałem kotwicę z rufy. Była tak zardzewiała, że trzon nie obracał się. Napocząłem ostatnią butelkę C2H5OH.
Dzień 168, 26 XI 79, poniedziałek
Dzień ponury, mżawka chwilami, widzialność ograniczona, dmucha 5 z NW. Postawiłem kliwra III na spinakerbomie na motyla. Kurs dobry, jakieś 115°.
Nigdy jeszcze nie byłem tak daleko od Polski, tak daleko, że dalej już nie można. Nawet tu, na antypodach, odbieram o 08.00 GMT (u mnie 18.00) sygnał czasu BBC (Spidolą na 13 m).
21.30. – Dzień zleciał bez wrażeń, jedyną pracą było postawienie kliwra i dwa razy skorygowanie samosteru. W odzieży roboczej, wilgotnej, marzłem, toteż przed południem, jako że nic się nie działo, przebrałem się w suche rzeczy, w tym strój nurkowy. Było mi ciepło.
Cały dzień czytałem „Spokojnie płynie Ren” Ryszarda Wojny. Kończę. Późno po południu wypogodziło się, teraz świecą gwiazdy oraz sierp księżyca, jest jasno.
Śnił mi się Andrzej Markowski, palił papierosy w naszym pokoju sypialnym, jeden odpalał od drugiego. Na moją prośbę by nie palił, nie reagował. Musiałem wyjść z pokoju. Pomyślałem, że jego rejs do Argentyny w tym kontekście stoi pod znakiem zapytania.
Śniła mi się też Zońka, odprowadzałem ją MKS-em na stację, gdzieś wyjeżdżała, niosłem jej bagaże.
Dzień 169, 27 XI 79, wtorek, Pacyfik
Wstałem wczas tylko po to, żeby zrobić Słońce na pierwszym wertykale E, co miało miejsce o 7.27. I tak się zaczęło, że dopiero po południu wziąłem coś do ust.
O 8-mej zrobiłem zwrot, z przerzuceniem kliwra na spinakerbomie na prawą burtę, gdyż szliśmy na ENE (wiatr skręcił na W). Zabrałem się do liczenia linii na pierwszym wertykale, coś strzeliło, zwrot. Gdy zamierzałem naprowadzić jacht na kurs, dostrzegłem na grocie parę rozpruć. Zrzuciłem grota, postawiłem genuę. Przez kilka godzin szyłem grota, do 15.00.
O 12.00 (GMT 02.00) przecięliśmy południk 147°E (SE Cape na Tasmanii), jacht znalazł się na Pacyfiku, po 70 dniach żeglugi na Oceanie Indyjskim.
Pod wieczór, na trawersie Cape Pilar 148°E, otworzyłem paczkę od komandora Czerwińskiego i przeczytałem notatkę: „Najlepsze gratulacje. INDYJSKI ZA RUFĄ. Uwaga na Morze Tasmana. Kroplę dla Oceanu i kroplę na wspomnienie spotkania na Abrahama w Gdyni 5. VI. 79”. W paczce była butelka „Honey Cherry Brandy”.
– Dziękuję Ci, Jul! Serdeczne dzięki!
Spełniłem oba życzenia. Dałem kroplę Oceanowi z gromkim okrzykiem:
– Od komandora Czerwińskiego, który tu był na „Iskrze”!!!
Robiąc kulminacje, a jachtem mocno kiwało i przechyły były głębokie, straciłem równowagę, mimo że byłem tyłem oparty o stalową osłonę kompasu w kokpicie, upadłem do tyłu; aby nie rozbić sekstantu padłem prawym barkiem do kokpitu. Ku mojemu zdziwieniu nic mi się nie stało, nawet nie zabolało.
Dzień 170, 28 XI 79, środa
I znów jak wczoraj, prace poranne przeciągnęły się tak, że śniadanie zjadłem po kulminacji w południe. Noc zleciała spokojnie. Rano udało mi się zrobić pierwszy wertykał. Zacząłem stawiać grota, odkryłem nowe rozprucie. Ponad godzinę szycia pod masztem. Stanął grot, kliwer III ze spinakerbomem spadł, jego miejsce na motyla, na spinakerbomie, zajęła genua.
To wszystko co mogłem zrobić. Wiatr osłabł do 3°B z WNW (idealnie od rufy). Michał zrobił zwrot. Naprowadziłem jacht, wiatr wzrósł do 4°B. Fala jest co najmniej 5°, duży rozkołys, jazda trudna.
Pacyfik… na razie obserwujemy się. Poznaje mnie? Nie poznaje? Co prawda tutaj ma prawo być taki sam dziki jak Indyjski, a właśnie przecinamy Morze Tasmana, które ma złą sławę.
Barometr stoi nisko, na 995, lecz – jak zaczarowany – stoi tak dwie doby (przedwczoraj po południu było 997). Może przelecę jako tako spokojnie Morze Tasmana? Niczego tak nie pragnę teraz. Jeszcze 800 mil…
„Honey Cherry Brandy” nie wyszła mi na zdrowie. Wypiłem pół flaszki. W nocy rzygałem. Po wódce zjadłem parówki z ziemniakami purée, potem jeszcze tubkę mleka słodzonego. To wszystko uczyniło mieszankę niestrawną.
Dziś do południa prześladował mnie niesmak tej słodkiej wódki. Do trawersu wysp Antipodes i Bounty nie piję!
Jedna butelka barszczu domowego, przez zapomnienie, nie została zużyta. Odkryłem ją parę dni temu, dziś ją skończyłem. Bardzo smaczny.
Dzień dobiega końca, wiatr 5° skręcił na SW po szkwale 6°B i deszczu, idziemy około 90°, a dotarliśmy równo do 48°S na pierwszym wertykale zachodnim. Fala dość duża, jazda trudna. Odczuwa się niespokojny charakter Morza Tasmana. Kilka szkwałów, od ciężkich chmur do całkowitego wypogodzenie się w ciągu kilku minut, jest tego przykładem.
Spać z genuą na spinakerbomie na motyla i pełnym grotem, przy niespokojnym temperamencie morza, to tak trochę, jak kłaść się łóżka z odbezpieczonym granatem w ręce.
Nawałniki burzowe – jaskulce – z gracją od kilku dni latają koło jachtu, dotykając łapkami powierzchni wody, latają też swym motylim lotem „gołąbce”. Pokazał się biały albatros, tylko końce skrzydeł miał czarne. Rzadki okaz, najwięcej ich ze skrzydłami czarnymi od góry, przy czym czarna krecha łączy się poprzez grzbiet, ale są i takie, które cały tułów łącznie z grzbietem mają biały, a tylko skrzydła od góry czarne, niepołączone czarną krechą.
Jest bardzo zimno, 5°C. Skończyła się prasa, ostatnia przeczytana gazeta to „Wieczór Wybrzeża” z 24 V 79.
Radio ABC Australia informuje, że samolot nowozelandzki z ponad 200 pasażerami zaginął.
Noc jasna, Księżyc w połówce oświetla zimnym światłem zimny południowy ocean.
22.00. – Przedwczesna była moja radość, że idziemy kursem właściwym. Wiatr wrócił na W i pcha nas na 120°, na Antarktydę. Eh, idę spać!
Dzień 171, 29 XI 79, czwartek
Gdy tylko przytuliłem głowę do poduszki, zacząłem zasypiać. Wstałem więc, żeby przesunąć dzwonienie budzika, rezygnując z sygnału czasu o 23-ciej dla któregoś tam z chronometrów. Potem już nie mogłem zasnąć.
Noc bezsenna. O 1-szej zaświeciłem top, zgasiłem go o 2.30, kiedy brzask rozjaśnił niebo. Chyba potem zasnąłem. O 7-mej miałem złapać pierwszy wertykał. Już nie spałem. W nocy obmyśliłem inny układ żagli dla fordewindu: na drugim spinakerbomie, na lewej burcie na motyla postawię kliwra I, na prawej też na spinakerbomie mam genuę. Przy tym zrzuci się grota i bezana, a samoster ustawi się na fordewind.
Nie mogłem się doczekać rana, żeby wstać i tym układem zmienić wreszcie kurs jachtu na E. Obmyśliłem również, że w kliwrze, dziewiczym, obetnę wszystkie karabinki i założę szekle.
Kliwra I – nowego, drugiego i ostatniego – z trudem znalazłem w forpiku. Przygotowałem szekle. Spinakerbom ma zerwaną linkę stalową luzującą, obmyśliłem w koi, że od zaczepu przy noku poprowadzę linkę pod maszt, którą będę mógł zluzować róg szotowy kliwra przed zrzuceniem go.
Najpierw trzeba było popracować przy samym spinakerbomie. Suwak w noku tak się zapiekł, że ani rusz. Zluzowałem go z trudem narzędziami, nasmarowałem towotem.
– Chyba wystarczy zastąpić szeklami co drugi karabinek – pomyślałem sobie.
Oderżnąłem 5 karabinków, wpiąłem na przedni forsztag kliwra na 5 szeklach i 5 karabinkach. Założyłem spinakerbom. Przy stawianiu żagla okazało się, że róg szotowy jest źle ustawiony. W dół żagiel. Obróciłem róg. W górę żagiel. Wtedy okazało się, że puściły prawie wszystkie karabinki, trzymał tylko jeden, ten dolny. W dół żagiel, do obrzynania resztę karabinków.
Mijały godziny, nic nie jadłem, pracowałem intensywnie. Zacząłem słabnąć. Ale stanął kliwer I, zrzuciłem grota i bezana i podszedłem do samosteru, żeby przestawić statecznik o jeden, tylko o jeden otwór na kole zębatym, do fordewindu.
– Trzy godziny pracy dla tej jednej czynności – westchnąłem.
Była godzina 11-sta. Teraz szybko obliczyć czas kulminacji, który wypada na 11.36; kulminacja i wreszcie siadłem, wykończony, do liczenia i postawiłem wodę na herbatę. Jedzenie wykończyło mnie do reszty, nie lubię jeść, gdy jestem przemęczony.
No i jesteśmy prawie na 49°S. Jacht pod dwoma dużymi spinakerbomami na motyla ciągnie 6 węzłów, ale fala od rufy jest duża, żegluga jest niespokojna. Mimo to wydaje mi się, że idzie spokojniej niż przedtem.
Kliwer I bardziej mi się podoba niż genua, jest pełniejszy na rogu szotowym i fałowym, genua na tych rogach jest wydłużona i zwężona.
Choć mam chwilami duszę na ramieniu, tłumaczę sobie, że szybka jazda jest bezpieczną jazdą, musimy jak najszybciej opuścić obszar Morza Tasmana. Do trawersu Nowej Zelandii jeszcze 680 mil. Potem 400 mil za trawers wysp Antipodes i Bounty, tworzących jakby bramkę, przez którą trzeba przejść i dopiero będę mógł odetchnąć, mając przed sobą z przodu, z prawej i z lewej pustkę Pacyfiku.
Najbardziej denerwująco jest w szkwałach, niebo zmienia się w krótkiej chwili z pogodnego do obciążonego ciężkimi ołowianymi chmurami. Wtedy przychodzi szkwał z deszczem, wiatr o dwa stopnie silniejszy. Stoję wtedy pod dekiem kompletnie ubrany w sztormiak, nawet w zydwestce, gotowy do szybkiego wyskoczenia na dek.
Wpiąłem oba baksztagi grotmasztu, choć to jak umarłemu kadzidło, przy ręcznym wybraniu, bez kabestanu.
Otworzyłem dziś pierwszą puszkę koncentratu barszczowego. Daję podwójną ilość barszczu – 2 łyżki – do pół litra wody. Ale smakiem nie dorówna barszczowi domowemu, jaki robi Zońka.
– Och, Zońka! Gdzie mnie tu przyniosło! Patrz, na same antypody Polski! Dalej od domu nie mógłbym być, na całej kuli ziemskiej! Tak pragnąłem tego rejsu, a dziś tak mi ciężko. Ale bez rejsu byłbym pozbawiony czegoś, co potrzebne było mi w życiu.
Za to po rejsie będę szczęśliwy jak nigdy. Żebym chociaż pamiętał wszystkie wrażenia, lecz one zacierają się, ważne jest „dziś”, „wczoraj” już się nie liczy, jakby go nigdy nie było. A „jutro” ciągle jest pod znakiem zapytania, ciągle stanowi groźną niewiadomą. Wiem, że będę wspominał z zachwytem każdy dzień, każdą chwilę, będę marzył o następnych rejsach, organizował wyprawy i pchał się na morze. Taki widocznie już jestem, tylko tutaj odczuwa się mocno ten stan „sam”, na dzikim pustkowiu, na groźnym oceanie, na krańcach świata. To jest nietypowe i to robi wrażenie, obciąża psychikę, napina nerwy.
Jest tu ponuro, posępnie, dziko, zimno. Dziś po południu termometr wskazuje 4°C.
Nie licząc Europy, gdzie tylko mgły w kanałach i cieśninach mogą być przykre, w żegludze oceanicznej – na całym tym świecie – mam trzy newralgiczne odcinki: trawers Południowej Afryki z Przylądkami Dobrej Nadziei i Igielnym, 500 mil, co mam za sobą, trawers Australii, Morza Tasmana i Nowej Zelandii, od południka Leeuwin po 170°E, 2400 mil, właśnie tu żegluję na szerokości 50°S i mam jeszcze 680 mil, i w końcu trawers Południowej Ameryki z przylądkiem Horn. To jest przede mną.
Blythowi nawalił samoster przy pierwszym przylądku, Johnstonowi właśnie pod Australią. O Boże, a kiedy nawali mnie? Najbardziej to mnie martwi.
Przeglądam i czytam ponownie fragmenty „Mój własny świat” Johnstona. Z trudem to żuję, do moich zmartwień dochodzą bowiem jego. Czasem w koi wyobrażam sobie różne awarie, ogarnia mnie przygnębienie. Ucinam wtedy te rozważania krótkim „nie myśl o tym”, po czym odwracam się na drugi bok i przywołuję pod zamknięte powieki postać dziewczęcą, rozpoczynając tkać misterną nić idylli.
Zszedłem nisko, na 49°S, wcześniej niż zamierzałem, bo już na 153°E, a chciałem osiągnąć tę szerokość na długości 160°E.
– No, niewielka chyba różnica w klimacie i pogodzie, kilkadziesiąt mil wyżej – pocieszałem się. Gdybym wcześniej, dzień lub dwa, ustawił dwa sztaksle na motyla, nie zapchałoby mnie na 49°S. Skonstruowałem deskę – przycisk, żeby mapy nie latały po stole, od końca do burty, aby się zsuwać do tyłu i spadać. Genialne w swojej prostocie.
Dzień 172, 30 XI 79, piątek
Znów rachitycznie przespana noc. Jak to się dzieje, że przez dzień nie padam ze snu?
Rano miałem sen nawigacyjny: jak najprościej wytłumaczyć ludziom różnicę czasu i zmianę daty?
„Żeglując na wschód, co 15° przesuwałem zegar o jedną godzinę do przodu, aż nadrobiłem 12 godzin, to jest pół doby, na antypodach, na południku 180°. Żeglując dalej na wschód, teraz na półkuli zachodniej, znów co 15° będę przesuwał zegar o godzinę do przodu i po dojściu do Europy nadrobię drugie 12 godzin, następne pół doby. Miałbym o jeden dzień więcej w swoim kalendarzu, datę następną, jutrzejszą od Waszej.
Aby temu zapobiec, trzeba ten jeden dzień gdzieś stracić. Otóż na południku 180°, następny dzień po przekroczeniu go będzie ten sam co wczoraj, ta sama data co wczoraj, tym samym dniem tygodnia. Będę miał np. dwie soboty 8 grudnia. I tak, jak dochodząc do południka 180° wyprzedzałem Was o 12 godzin, tak po przekroczeniu go będę opóźniony do Was o 12 godzin, nadrabiając je w miarę żeglugi na wschód, pod Słońce.”
Bardzo logicznie tłumaczyłem to we śnie.
15.00. – A jednak Morze Tasmana dorwało mnie!, Nie pomogła szybkość, nie pomogły dobre przeloty dobowe. Na samym jego środku rozszalało się. Od rana chodziły liczne szkwały z deszczem. Było trochę ambarasu, zwłaszcza genua przy większym zejściu jachtu w lewo szarpała szoty i spinakerbom. Lecz szkwały burzowe przechodziły nieśmiało, za chmurami pokazywało się Słońce. Zrobiłem parę linii, mam pozycję, choć w kulminacji Słońca nie było.
Właśnie po kulminacji przyszedł kolejny szkwał, mocniejszy i dłuższy. Zapytywałem się – „Zrzucić sztaksle, czy przetrzymamy?” Ale samoster już sobie nie radził, to jeden, to drugi sztaksel, najczęściej jednak genua, wpadał w drgawki.
Postanowiłem ten szkwał przesterować ręcznie, bo miałem nadzieję, że to tylko szkwał, jakich było już bez liku. Sterowałem z kokpitu, jako że lepiej widać fale. Ubrałem się solidnie, sztormiak, rękawice. Sterowanie wcale nie szło mi lepiej niż Michałowi.
– To jest sztorm! Trzeba zrzucać żagle i to szybko! – orzekłem.
Włączyłem z powrotem Michała, wiele szarpałem się z linką wyzwalacza spinakerbomu genui nim odłączyłem róg szotowy z noku. Wtedy dopiero zaczął się cyrk. Genua poczęła wściekle łopotać, a spinakerbom walić o forsztagi. Najpierw uporałem się ze spinakerbomem, sklarowałem go i przywiązałem na swoim miejscu.
Zrzucając genuę, żagiel poszedł do wody, pod dziób z obu burt wciągnęło ją pod jacht. Ręcznie nie podobna było ją wyciągnąć. Wpadłem na pomysł, żeby ją postawić z powrotem, przynajmniej do połowy, z pomocą windy. Pomysł okazał się szczęśliwy, ciągnąc bowiem za róg fałowy opór okazał się minimalny. Wyciągnąłem ją z wody, aby mi powtórnie nie wpadła pod dziób, wybrałem maksymalnie na szocie. Wtedy ją zrzuciłem i wyciągnąłem na pokład.
– Pół świata opłynąłem i jeszcze się uczę jachtu! – pomyślałem – No właśnie, trzeba wybierać genuę, gdy się ją zrzuca w pełnym wietrze!
Jacht szedł pod samym kliwrem I na spinakerbomie, na fałszywym halsie. Nie mogłem go zrzucić i zostawić choćby na chwilę jacht bez żagli. Postawiłem kliwra III, zaczął pracować, dla niego był to pełny baksztag. Teraz rzuciłem kliwra I. najpierw ciągnąc za linkę stylonową, którą założyłem na ucho wyzwalacza na noku, jako że stalówka biegnąca wewnątrz rury do pięty była zerwana, wyzwoliłem kliwra I. Oczywiście zaczął szaleć, spinakerbom również.
Wszystkiego na raz nie można zrobić, toteż najpierw, choć częściowo, uporałem się ze spinakerbomem, złożyłem jego nok na dziobie, nie wyłączając go z dzwonu na maszcie. Tu był bezpieczny i spokojny. Natychmiast pobiegłem do kabestanu szotu kliwra, korba już tkwiła gotowa, wybrałem go ile tylko mogłem, po czym zrzuciłem żagiel, a będąc na fałszywym halsie, spadł na pokład. Dmuchało już 9°B, co chwila potężne fale wykładały jacht w głęboki przechył, deszcz zacinał, Michał radził sobie wspaniale, mając tylko sztormkliwra jako całą siłę pociągową.
– Świetny jesteś Michał! – pochwaliłem go głosem, biegnąc w pokracznych rozkrokach i trzymając się wszystkiego po drodze, na dziób, żeby zdjąć kliwra I z forsztagu. Dziesięć szekli do odkręcenia, plus dwie – strop i szoty. Wciągnąłem żagiel, jak wielkiego i złego węża, miotającego się i stawiającego opór, pod dek. Sklarowałem szoty. Michałowi dałem ze dwa ogniwa na odpadanie, to jeszcze przedtem, gdyż przy skręceniu jachtu na nawietrzną przez większą falę, nie mógł sobie poradzić z odpadnięciem. Łańcuszek na rumplu jest dwa razy dłuższy, połączyłem dwa, toteż mam możliwość nadać rumplowi dowolne wstępne wychylenie w jedną lub drugą stronę.
Była 15-sta, gdy wszedłem pod dek i zamknąłem zejściówkę za sobą. Uprzątnąłem kliwra do mesy, zbuchtowałem szoty. Zdjąłem sztormiak. Tak się składa ostatnio, że o głodzie wykonuję najwięcej prac. Dziś zjadłem tylko puszkę śledzia w oleju z sucharami szalupowymi jako śniadanie i obiad.
Zamiast zrobić mi się ciepło, zrobiło mi się zimno. Przemokłem, sam nie wiem jak, żadna większa fala nie zalała mnie. Raz wszelako zanosiło się na to, skończyłem już całą robotę, lustrowałem rufę i samoster. Wtedy ją zobaczyłem nadchodzącą od rufy w lewej. Fala hak, harpagon! – a tylko takich się boję, bo one wywracają. Wypiętrzyła się jednak za wcześnie, jej hak osiągnął szczyt jakie 15 m. za rufą. Tak właśnie obliczyłem sobie, że nie dojdzie. Grzywacz hak załamał się lecz stało się coś, czego nie przewidziałem: jej potworna siła zamieniła się w kilkumetrowe wysokości kłębowisko piany, które już, już napierało na jacht.
– Nie! To ja! Nie mocz mnie! – wrzasnąłem w myślach. „To ja” – że niby znajomy Pacyfiku, i objąłem rękami i nogami bezanmaszt, spodziewając się potwornej kąpieli (termometr na pokładzie wskazuje 3°C!).
Fala, ten wściekle wirujący tuman piany, jakby usłyszała, kłębowisko stanęło w miejscu pół metra od jachtu, wzięło jacht na siebie i dało nura pod dno. Nawet kropla wody nie spadła na pokład!
– Pacific – gentleman! – mruknąłem, chociaż tutaj, na styku z Indyjskim od zachodu, nie można oczekiwać kultury i pobłażania.
Przebrałem się licząc na to, że sztorm nie wzrośnie na sile, że Michał poradzi sobie, że żadna fala nie wybije mu zębów-sworzni, że nie będę musiał wybiegać na dek. Zagotowałem herbaty, na górze przejmujące wycie obrzydza nawet patrzenie przez bulaje. Pod dekiem jest przytulnie, jacht idzie wolno, 3-4 węzły, ale za to spokojnie. Żeby jeszcze było ciepło… Niestety, tylko 10° pod dekiem. Barometr zjechał do 884 mb.
17.00. – W 8°B. Przejaśnia się, fali-harpagonów nie ma. Napięcie mija, do serca kołacze smętek.
18.30. – Do diabła ze smętkiem! Siedziałem na fotelu czytając Knox Johnstona – widzę, że diablo szybko przeżeglował Pacyfik, tzn. że nadrobię opóźnienie – i obserwowałem morze. Wiatr był WbN 7°B, fala 6°, ale szybkość żółwia, 3-4 węzła. Kilka razy zrywałem się, żeby coś postawić. Genua była gotowa, wpięta w forsztag i sklarowana na pokładzie. Może kliwra II?
– Spokój jest ważniejszy! – karciło mnie drugie „ja”.
– Tu spokoju nigdy nie będzie, trzeba zwiększyć szybkość i zjeżdżać stąd!
Zerwałem się, ubrałem sztormiak, przeszeklowując szoty genui zobaczyłem dwie fale harpagon, jedna mniejsza, pięć metrów od jachtu zamarła na prawym trawersie, druga – potężna – wyładowała swoją furię 20 metrów od jachtu na lewym bajdewindzie. Tę obserwowałem dokładnie, straszna siła, wywróciłaby jacht.
– Byłbym biedny, gdyby wpadła na jacht, przemoczyłaby mi to co ubrałem parę godzin temu! – westchnąłem.
A czy by mnie zmyła z pokładu? Gdyby spadła niespodziewanie, gdy byłem zajęty pracą, tak. Natomiast gdy ją widziałem, uczepiłbym się masztu rękami i nogami i chyba nie zmyłoby mnie. Pewności nie ma, trzeba wziąć pod uwagę uderzenie, które oszałamia, obezwładnia.
Słońce, które pokazało się zza chmur parę chwil temu, zaszło za horyzont, gdy kończyłem pracę.
Szybkość wzrosła do 5 – 6 węzłów. Co genua, to genua.
Dzień 173, 1 XII 79, sobota
Noc bezsenna, nie spałem więcej niż dwie godziny, rano. Tak duże są przechyły, że trudno zasnąć. Oprócz tego jestem w stanie podminowania i tak będzie aż do wyjścia za Nową Zelandię.
Wybiły dla mnie groźne chwile: o 15-tej barometr spadł do 972 mb (729 mm Hg), ciśnienie, z którym się nie spotkałem do tej pory nigdy, ani w rejsie ani na lądzie. Przed Hornem na „Eurosie” doświadczyliśmy tak niskiego, iż sądziliśmy, że to już dno, że próżnia wokół nas, a było 732 mm słupka rtęci (876 mb).
Rano wiatr był słaby, 4°B z Nordu, teraz rozdmuchał się do 7°B. Co będzie dalej? Zrzuciłem genuę, idziemy pod sztormkliwrem i bezanem, półwiatrem. Czy półwiatrem? Kto to może wiedzieć, czy nie spycha nas na Auckland? Kurs na północne skały Auckland 114°, odległość 250 mil. Ani to dużo, ani to mało, ot dwie doby średniej żeglugi.
Na mapie wygląda to tak, jakbym miał przed sobą pustą bramkę: jej północny słupek to wyspy Snares, a południowy – Auckland. Szerokość bramki – 140 mil, jej środek na szerokości 49°10’S. Ja stoję naprzeciw jak strzelec mający egzekwować karnego, na szerokości 48°40’S, czyli niemalże w środku symetrii, w odległości 250 mil od linii bramkowej.
I nie mam pewności, czy trafię w nią, czy ulokuję jacht między jej słupkami. Bo nie wiem, co się niebawem rozpęta. Barometr o 15.30 wskazuje już 791 mb (728 mm Hg). Z jakiego kierunku uderzy sztorm? Gdzie mnie zapcha?
Na razie przebrałem się w suchą odzież, w tym wełniany strój nurkowy. Czekam. Niewiele miałbym do zrobienia. Zrzucić bezana i przestawić samoster. Grot jest sklarowany do postawienia na dwóch refach, rano go zarefowałem ze szczerym zamiarem postawienia go, lecz gdy ukończyłem refowanie, wiatr wzrósł odradzając mi stawianie. Postawiłem za to sztormkliwra – wszak szliśmy półwiatrem – nie tyle dla zwiększenia szybkości ile po to, aby go mieć, gdy przyjdzie chwila zrzucenia genui. Ta chwila niebawem nadeszła.
Gdy rozpęta się sztorm, od 9°B nie będę mógł iść półwiatrem, aby nie brać na burtę uderzeń falomłotów. Będę musiał odpaść do pełnego baksztagu, być może zamienię wtedy sztormkliwra na mniejszego jeszcze foka sztormowego, wielkości chusteczki do nosa (Guliwera) i pognam w kierunku Antarktydy. Aby tylko nie wpaść na Auckland i na leżącą na SE od niej wyspę Campbell. Między nimi przebiega linia zasięgu lodowców „and loose ice”, jak stoi na mapie.
– Nie myśl o tym! Nalej sobie kieliszek „Honey Cherry Brandy”, product of Poland od Komandora Czerwińskiego.
– Na zdrowie, Dżul! „Uwaga na Morze Tasmana”, napisałeś mi na swojej wizytówce załączonej do paczuszki. Czy nie uważam? Czy nie wiem o złej sławie Morza Tasmana? Cóż jeszcze mogę zrobić? Doprawdy nic więcej. Łudzę się, że…
Ech, krótkie rozważanie rozpędziło moje złudzenia.
Narysowałem sobie izobary wokół niżu, na półkuli południowej wiatr kręci w prawo. Środek niżu jest na południe ode mnie, skoro wiatr z WNW przeszedł na N. Dalej pójdzie na NE i na E. Ot co! Nie wejdę w bramkę, tylko mnie wypluje nie wiadomo gdzie. A na SW od Auckland jest seria wysp: Judge and Clerk, Macquarie i Bishop.
– No to na zdrowie Margot! Na zdrowie Dżul! Może się już nigdy nie spotkamy.
Pousuwałem to, co może fruwać w razie wywrotki. Wywrotki do 90°, bo przy koziołkowaniu, czyli „overkeel” nie sposób wszystkiego zabezpieczyć.
15.20. – Barometr 969 mb. Wycie wiatru o ton wyższe. Fala częściej przelatuje przez jacht.
– Póki co zjedzmy porządny obiad – ryż dochodził w śpiworze. Otworzyłem puszkę golonki.
17.15. – Barometr 965.
17.30. – Barometr 967. Minął nas środek niżu? Co będzie dalej?
17.40. – Zęza 12 pomp.
18.15. – Wiatr się uspokoił do 4°B i skręcił w lewo, na WNW. Przestawiłem samoster. Ulewny deszcz. Opuściłem bom grota na łoże.
18.30. – Barometr 968. Wiatr wzrasta.
19.00. – Barometr 967,5. Wiatr słaby, do 4 z WNW.
18.45. – Genua w górę. Kliwer III w dół. Dlaczego nie mam postawić genui? Bo obawiam się strasznego sztormu? Zdążę ją zrzucić. A sztormkliwra muszę zwalić, bo zawadza genui. Zdążę go postawić.
22.30. – Barometr 965.
Dzień 174, 2 XII 79, niedziela
Znów noc nieprzespana, tym razem doszło napięcie wywołane katastrofalnie niskim stanem barometru. Wielokrotnie wstawałem sprawdzać kurs i barometr.
Pół godziny po północy większa fala uderzyła w jacht, po czym wzmogło się wycie wiatru i nerwowość w żaglach. Domyśliłem się co się stało: wygięło bolec w samosterze. Wieczór, przestawiając samoster, po wyjęciu z trudem oplotu z drutu, założyłem po staremu śrubokręt.
Rzeczywiści, był zgięty, statecznik przestawiony do bajdewindu. Jeszcze w koi obmyśliłem patent, owszem drut miedziany, ale po przepchnięciu go przez dwa otwory, nie skręcany. Takie U o ostrych kantach. I takie założyłem. Natychmiast nasunęło się usprawnienie: jedno ramię winno być dłuższe, jako że trudno trafić na raz obydwoma w oba otwory.
Po godzinie silne uderzenie fali wytrąciło jacht z kursu, znalazł się w półwietrze. Byłem ciekawy, czy patent wytrzymał próbę. Gdy wstałem, zobaczyłem w świetle księżyca, że rumpel jest ustawiony na odpadanie, prawidłowo.
Byłem jednak ciekawy, czy nie wygięło drutu, ubrałem się w sztormiak i poszedłem sprawdzić. No cóż! Trochę był wygięty, nawietrzne ramię do połowy wyciągnięte. Wepchnąłem je z powrotem i odgiąłem do wewnątrz oba ramiona. Był spokój.
O 1.30 wypogodziło się, na czystym niebie jaskrawo świecił Księżyc zbliżający się do pełni, świeciły gwiazdy. Na Krzyżu Południa sprawdziłem kurs: szliśmy dobrze, około 095°.
Czyste niebo nie trwało długo, o 03.00 grad spadł na jacht, a termometr zewnętrzny wskazywał 3°C. Postanowiłem spać do 7-mej. Długo nie zasypiałem, w pewnej chwili ocknąłem się z jakimś strzępem snu pod powiekami.
– Skoro mi się coś śniło, to chyba spałem – zastanowiłem się, taki płytki i czujny jest ten sen. Jednak zasnąłem, gdy się zbudziłem dochodziła ósma. Przespałem pierwszy wertykał. Czy budzik nie dzwonił? Albo budzika nie słyszałem, albo przestawiając go o trzeciej, zapomniałem nakręcić na dzwonienie.
Słońce w kratkę, ale jest. Parę razy do południa przeszedł szkwał z deszczem. Przy robieniu wysokości Słońca o mało nie doszło do tragedii i to aż dwukrotnie. Stałem pod bezanmasztem z sekstantem przy oku czekając, aż fale odsłonią horyzont na te parę sekund, kiedy z lewej – zawsze z lewej nadchodzi! – dostrzegłem dużą spienioną falę pędzącą na jacht, a była blisko. Bezanmaszt miałem za sobą, nim zdążyłem się odwrócić, żeby się go mocno chwycić, uderzyła w jacht, mnie rzuciło z sekstantem w prawej ręce na bezana, niezgrabnie lewą, trzymając w niej stoper, chwyciłem się bezanmasztu. Jacht mocno przechylił się na prawą burtę i uciekł mi spod nóg, a słabo uczepiony zacząłem spadać… do wody, na sztormrelingi, będące teraz pode mną. Jacht się podniósł, a ja się broniłem, w rezultacie wpadłem na prawe kabestany przy kokpicie. Nie potłukłem się, a co najważniejsze, sekstant był cały, choć w pierwszej chwili uderzyłem nim o bezana, Było to o ósmej.
Ponieważ wysokość Słońca była już zmierzona, a stoper naciśnięty, zerwałem się i pobiegłem pod dek zapisać wskazania. Lecz zaraz wróciłem, aby zrobić jeszcze raz, spokojnie, linię. Coś się musiało przestawić przy upadku, ta pierwsza linia była bowiem 31 mil na zachód od drugiej. Następne linie potwierdziły tę drugą.
Po godzinie znów stałem pod bezanmasztem, oparty plecami o niego, w szerokim rozkroku, biorąc wysokość Słońca. I znów fala, której tym razem nie zauważyłem, uderzyła w jacht wykładając go. Widocznie niezbyt mocno byłem zaklinowany pod masztem, straciłem go spod pleców i poleciałem na wznak, z rękami wyciągniętymi w górę, trzymając w prawej sekstant, a w lewej stoper. Spadłem na plecy na pokład między masztem a prawym sztormrelingiem. I znów nie potłukłem się, lecąc starałem się to robić żmijowato, padając nie całym ciałem na raz, lecz kolejno od bioder po barki.
Przy następnych pomiarach starannie klinowałem się pod bezanmasztem, opierając raczej prawą część pleców, a pod prawą łydką czując maszt, który natychmiast można opleść nogą niczym ramieniem ośmiornicy.
Już w nocy nad tym dumałem, a teraz zachodzi obawa, a raczej nadzieja niesprawności barometru. Chociaż objawy atmosferyczne były typowe dla głębokiego niżu, to następne przestały odpowiadać wskazaniom barometru. A ten stan – a jest już południe – stoi ciągle na 960 mb. Poczekam parę dni i będę próbował go naprawić. A przy tym nasuwa się kapitalny dowcip:
– Wiesz, na Morzu Tasmana ciśnienie było tak niskie, że barometr doszedł do oporu i zerwał włos.
Wszelako było by to jedno z najciekawszych sposobów wyjścia z opresji, z sytuacji nadzwyczaj dramatycznej, jak ciśnienie 960 mb. Takie rozwiązanie zdarza się tylko we śnie, kiedy się człowiek budzi, przekreślając cały dramat.
– Ty jeszcze nie przekreślaj go, licho nie śpi!
Ale po kulminacji, po pięknym przebiegu 172 mil, gdy jacht jest usytuowany idealnie w osi symetrii bramki, na 49°10’S w odległości zaledwie 80 mil od jej linii, sięgnąłem po „Product of Poland” komandora Czerwińskiego.
– Sto lat, Dżul! Jeszcze dzień, jeszcze dwa i Morze Tasmana zostanie za rufą, a my się jeszcze spotkamy! – i uniosłem kieliszek.
Ta wódka powinna się nazywać „rękawiczówka”, trzymam bowiem butelkę w skórzanej rękawicy roboczej w jaskółce przy stole nawigacyjnym. Ech, znów zaczyna być piękny ten świat, lecz widzę go jakby przez szybę ustawioną na południku 180°, a do tej granicy jeszcze 480 mil. Tak nie dużo…
– Nie demobilizować się! Nie chować szabli do pochwy!
Pisząc te słowa większa fala uderzyła i przerzuciła sobie jacht przez biodro w zapaśniczym chwycie. Z takiej sytuacji jacht, jeżeli wychodzi, to z pazurami na wiatr, dziobem na fale, wyostrzony. Tak oczywiście nie może iść. Czy odpadnie? Wyjrzałem na rufę przez markizę; rumpel ustawiony prawidłowo, na odpadanie, to znaczy, że patent U nie zawiódł.
Ach, te wynalazki, właśnie w nocy rozmyślałem nad nimi, człowiek w konieczności wszystko potrafi zrobić, a im mniej ma ku temu możliwości i surowca, tym prostsze i genialniejsze będą one. Choćby to U, albo ta deska, nie wiem jeszcze jak ją nazwać; może, by było zgodne z charakterem nazewnictwa w Polsce „map-deska typu Dar Przemyśla wzór 1979”? Mapy przy głębokich bocznych przechyłach jachtu suwały się po stole nawigacyjnym od prawej ścianki po lewą burtę, tam i z powrotem, a za każdym wahnięciem, parę centymetrów do typu, aż wreszcie spadały ze stołu na podłogę. Zwykła deska na szerokość stołu, a mapy pod nią leżą nieruchomo.
Albo ten „patyczek” zapobiegający otwieraniu się suwklapy przy wzdłużnym kiwaniu. Gdybym to opatentował, a Stocznia wprowadziła na wyposażenie jednostek, miałbym, ho, ho, nielichy majątek. Za U z drutu miedzianego do samostery nawet w dewizach, w funtach szterlingach, bo samoster jest „made in England”. Ale czy ja mam czas i głowę do robienia majątku?
Chevaliers de la table ronde,
Goûtons voir si le vin est bon;
Goûtons voir, oui, oui, oui,
Goûtons voir, non, non, non,
Goûtons voir si le vin est bon.
– Hej, a jeżeli z tym barometrem to prawda? Jeżeli jest tak, jak wskazuje, 959 milibarów? A ty sobie śpiewasz.
Tak, to nadzieja, że barometr jest niesprawny, ale bynajmniej nie pewność.
Et quand je meurs je veux qu’on m’enterre
dans une cave où y’a du bon vin;
dans une cave, oui, oui, oui,
dans une cave, non, non, non.
dans une cave où y’a du bon vin.
– No tak, czas pokaże i to wkrótce, I’m afraid.
– Zatem wypijmy do dna brandy komandora.
– O rany! Barometr zaczyna iść w górę. Z 959 jest już na 961. Czyżby był sprawny? Zatem, gdy ten niż zacznie się wypełniać… Do naszej bramki mamy jeszcze 60 mil.
Dzień 175, 3 XII 79, poniedziałek
Nie wiem już jak nazywać te noce, noce bezsenne, czy noce na czatach. Księżyc świecił mocno, od czasu do czasu zasłaniany skłębionymi kurtynami czarnych, burzowych chmur. Przechodziły szkwały z deszczem, sypnął grad. Krzyż Południa, wskazując dłuższym ramieniem – teraz odwróconym – niebieski biegun południowy, pozwalał śledzić pijany kurs jachtu.
W te noce musiałem być czujny, bardziej niż w inne noce: jacht wchodził w bramkę. To po jednej, to po drugiej stronie kursu szukałem zdradzieckich zarysów wysp, i choć byłem pewny swojej pozycji i wiedziałem, że przejdziemy daleko, tak od Snares jak i Auckland, nie zwalniało mnie to od wzmożonej czujności. Tak jedne jak i drugie wyspy są nieoświetlone, nie ma tam żadnych latarń. Noc księżycowa pozwalała przeniknąć leżący na oceanie mrok.
Wstawałem boso, w wełnianych gatkach nurkowych i flanelowej koszuli, gatki musiałem spinać pasem, gdyż spadały ze mnie, przecierałem szmatką zapoconą markizę, wychylałem się nad zejściówkę, żeby objąć wzrokiem szerszy krąg. Spoglądałem z lękiem na barometr, który pomału lecz nieprzerwanie szedł w górę, marudziłem, marzłem. Wtedy wchodziłem do śpiwora, aby się znów ogrzać. O śnie nie było mowy.
Zasnąłem, gdy się już rozwidniło, po trzeciej. Na siódmą miałem nastawiony budzik, chodziło o pierwszy wertykał. Słońce było. Choć wstałem i ubrałem się przyzwoicie tylko po to, żeby zrobić wysokość Słońca i iść zaraz do koi, nim się rozbudzę na dobre, do czego niewiele potrzeba i dospać godzinkę, nie mogłem się oprzeć przed natychmiastowym wyliczeniem linii. Przecięliśmy linię bramki! Byliśmy już 32 mile na wschód od linii Snares – Auckland.
Ale kurs był niedobry, wiatr skręcił na W, jacht również poszedł w lewo na NE. Przestawiłem o jeden otwór samoster, co tylko częściowo poprawiło kurs i czmychnąłem do koi z zamiarem odnalezienia uroczego snu. Ledwo naciągnąłem czapkę wełnianą na uszy i dwa koce na śpiwór, dosłyszałem nowy odgłos, metaliczne uderzenia w rytmie nieregularnej fali. Wyskoczyłem. To reflektor radarowy, który wisiał na stenwancie bezanmasztu, odciągnięty linką do achtersztagu grotmasztu (aby nie dyndał), oswobodził się od tej linki i zaczął bić o saling bezanmasztu.
Ubrałem się, teraz już na stałe. Usiłowałem go ściągnąć bosakiem. Na próżno, za wysoko. Ale udało mi się zaczepić go rzuconą linką i odciągnąć, zarówno od stenwanty jak i od salingu. Ostateczna naprawa pozostanie do załatwienia.
Zrobiłem jeszcze jedną linię i obliczyłem ją, po czym… miałem się zabrać do najgorszego problemu: zator wody w zęzie, której nie da się wypompować, ale się pohamowałem i najpierw zrobiłem śniadanie, herbata, szynka z puszki podsmażana, suchary szalupowe, „Express Reporterów” do czytania – „Śledztwo w sprawie Klimuszki”.
Z trudem korzystałem z kambuza, woda z zęzy na przechyłach zalewała całą podłogę. Zdjąłem pół podłogi przy kambuzie, próbowałem wybierać ją puszką i wlewać do wiadra. Syzyfowa praca. Więc najpierw śniadanie, wcześnie wypompowałem 10 pomp z dostępnej części zęzy.
Jadłem przy stole nawigacyjnym czytając o Klimuszce, woda z zęzy na przechyłach skotłowaną falą uderza o drzwiczki kambuza, z niewiele mniejszym impetem od tego, z jakim fala oceanu uderza o burty jachtu.
Taka sytuacja czyni, że atmosfera na jachcie jest pod psem, człowiek żegluje po wodzie, po bardzo głębokiej, i ma dużo wody w swoim jachcie. Nie tylko widok tej wody, ale jej chlupot, hałas, przewalanie się, obijanie o brzegi mebli; przecież woda w zęzie to kawałek oceanu, a zatem…
– Coś muszę zrobić, koniecznie muszę! – tupnąłem zastawką w jednej komorze serca.
Odkryłem wszystko co tylko pozwoliło mi wejrzeć do zęzy, choć akurat tego szczegółu przy budowie jachtu nie dostrzegłem, intuicja mi mówiła, że w dennikach muszą być otwory przepustowe, tak żeby woda w zęzie ściekała swobodnie do najniższego punktu, gdzie wprowadzone są ssawki pomp zęzowych. Chyba szkutnicy nie zapomnieli wykonać szpigaty (odpływniki) w dennikach? Ba, ale jak się tam dostać? Zdjęte podłogi i deski znad silnika dawały nędzne pole widzenia, wszystko jest tak szczelnie zabudowane. Przez szparkę koło prądnicy silnika dostrzegłem różnicę poziomów i ustaliłem, w którym denniku szpigat jest zatkany. O tym, żeby go przetkać, nie było mowy, trzeba by albo wymontować silnik z tyłu od niego, albo zbiornik paliwa z przodu od niego. Ani jedno, ani drugie nie wchodziło w rachubę.
Toteż myśl biegła w innym kierunku: dobrać się do tej wody bezpośrednio. Przypomniał mi się pewien eksperyment naukowy: nad pomieszczeniem, w którym przebywa małpa, zawieszono banany, lecz tak wysoko, żeby nie mogła dosięgnąć je ręką, nawet z podskoku. Położono obok długi kij i kilka kamieni. Małpa najpierw usiłowała dosięgnąć banany skokiem, szybko zrozumiała, że nie tędy droga. Wtedy zaczęła miotać kamieniami. Skutek żaden. Głód, który zapładnia rozum, podsunął jej myśl o kiju. Kijem postrącała banany i zjadła je.
Gdy czerpałem wodę puszką do wiadra, byłem na etapie skoków małpy. Etap kamieni to u mnie: wyciągnąłem ręczną pompkę do wypompowania oleju z silnika, pozwala ona poprzez rurkę igielitową przetoczyć ciecz z niższego poziomu do zbiornika na wyższym. Lecz średnica tej rurki jest mała, pół centymetra. To tak, jakby małpa rzuciła pierwszy, mały kamień. Małpa sięgnęła po większy kamień, ja wyciągnąłem rurę pompy zęzowej, tej górnej, ze stalowym sitem na końcu. Przy okazji wyczyściłem sito, mocno zapchane farfoclami. Małpa tym kamieniem rzuciła w banany, ja usiłowałem tę rurę wsadzić do międzyowręża za dennikiem. Rura gruba, otwór… no, weszłaby, ale zaraz za nim załamanie w dół, a tam ją wsadzić będzie niemożliwe.
Małpa siadła zrezygnowana, ja również. Małpa zaczęła myśleć, ja również. Nie posądzam szkutników o to, żeby zapomnieli zrobić szpigaty, a te mogą się zatkać. Zatkać mogą się zawsze, bezsensem byłoby demontować wszystko z jachtu, żeby je przetkać. Musi być zatem ludzka możliwość dokonania tego w warunkach morskich. Małpa wtedy dostrzegła kij.
Tylko ta szpara z góry, koło silnika, pozwoliła wejrzeć jednym okiem w zęzę, myśl poszła zatem w tym kierunku. Małpa chwyciła kij. Ja również. Kij do szczotki. Na jego końcu nawinąłem drut miedziany, który miałem przygotowany do samosteru, na końcu zrobiłem krótkie ramię w rodzaju litery L. Stąd, z góry, miałem szansę tę małą łapkę z drutu wepchać w szpigat w denniku, przy samym dnie.
Dochodziła 11.20, o 11.39 miałem kulminację Słońca.
– Pięć minut, po czym przerywamy pracę! – powiedziałem na głos, żeby wszystko słyszało.
– OK, pięć minut! – odpowiedziało drugie ja.
Ale jak trafić w otwór, którego się nie widzi? Ba! Takich zmartwień mężczyzna nie powinien mieć! Po paru przymiarkach, szturchnięciach, trysnął strumień wody z przedziału kambuzowego do przedziału silnikowego, do którego wprowadzone są ssawki pomp zęzowych.
– Brawo! Po prostu brawo! – skomentowałem.
Szybko założyłem podłogi, trap i z sekstantem wybiegłem na dek. Miałem jeszcze parę minut do kulminacji, a w sercu radość, wodospady przestały bić po jachcie, woda jeszcze była w zęzie, ale rozpłynęła się niżej, pod same ssawki pomp zęzowych.
– My som chłopy! – pomyślałem z dumą starym dialektem Radziszowskim.
Po kulminacji zapisałem kąt i czas w zeszycie i nie licząc linii zabrałem się do pompowania tej wrednej wody, która od dwóch dni obrzydzała mi życie. Nie do wiary, było aż 190 pomp!
Wtedy poczułem się bardzo zmęczony, ale zmęczony relaksowo. Wszyscy byliśmy zmęczeni, i jacht – na genui zaczął się pruć bryt, i Pacyfik. Morze Tasmana zostało za rufą, Pacyfik prócz martwej fali, wypiwszy moją wodę z zęzy, osłabł najpierw do 4°, potem do 3°B. Ocean też daje odetchnąć, nawet ten Południowy. Chciałem szklankę koktajlu, na jachcie nie ma już żadnej szklanki, ostania zbiła się parę dni temu, ostatnie pół butelki spirytusu odłożyłem na lekarstwo. Więc sięgnąłem po lekarstwo i zrobiłem sobie koktajl z sokiem pomarańczowym, w kubku. I znów mi się wydało, że świat nie jest taki zły, że owszem, jeszcze pożeglowałbym po Morzu Tasmana i wszelkich innych morzach, co mi tam!
Wyjrzałem na zewnątrz, mżyło, fala siadła, widnokrąg wyprostował się. Wokół latała para wielkich, białych albatrosów, tylko końce skrzydeł miały czarne. To te inteligentniejsze, te głupsze bowiem muszą mieć jedną stronę skrzydeł czarną, a drugą białą, żeby wiedziały gdzie mają górę, a gdzie dół.
Tam gdzieś za sinym horyzontem leży wyspa Stewart i Nowa Zelandia, też wyspa, a nawet dwie wielkie wyspy. Bóg z nią. Mamy to wszystko za rufą, my idziemy na East, gdzieś tam w oddali następna bramka rozpięta między wyspami Bounty od północy i Antipodes od południa. Rozpiętość tej bramki 110 mil. Zobaczymy. Jednak chciałbym żeglować przez Pacyfik w paśmie między 45° a 50°S. Tu są wiatry! Zatem mile, a „Dar Przemyśla” to fabryka mil. Jest ich w tym rejsie już 16.800.
20.00. – Barometr 992. Niż wypełnia się i nic się nie dzieje.
„W dzień deszczowy i ponury, znad Zelandii ciągną chmury…”
Pada deszcz, przechodzą mżawki, nawet bez szkwałów. Wiatr skręcił na WSW, zrobiłem zwrot, gdyż pchało mnie na północ, dziób jachtu patrzy teraz na East, w głąb Pacyfiku, za którym znajduje się Południowa Ameryka.
– Widzisz Mała – zagadałem do jachtu – masz więcej oceanów niż portów, bo oprócz Gdyni, Jastarni i Górek Zachodnich, przez które wychodziłaś ze Stoczni, więcej portów nie masz. Ale cały Atlantyk i Indyjski przeszłaś wzdłuż, jak również Morze Północne i Morze Tasmana, nie licząc Bałtyku, który znasz doskonale! A teraz żeglujesz po Pacyfiku. Gdzie taki drugi jacht znaleźć w Polsce, a nawet w świecie? Jesteś w czołówce polskich jachtów, Balti!
21.00. – Nad oceanem wisi ołowiana czapa, pod którą przeziera jaśniejsze pasmo nad horyzontem. Tylko w jednym miejscu czapa stapia się z oceanem, tam gdzie Nowa Zelandia. W czapie pęka otwór, zza którego wyziera światło księżyca poprzez lżejsze chmury. Czapa rozpada się i Księżyc w pełni wyłania się nad oceanem. Pacyfik jest dzisiaj po raz pierwszy oceanem spokojnym, w tym rejsie. Po krótkiej chwili z czarnej czapy chmur nie ma śladu, gwiazdy oślepia światło Księżyca. Krzyż Południa, ustawiony skośnie, lecz do góry nogami, zastępuje kompas. Jest kompasem bez dewiacji i deklinacji.
Czuję się odprężony, zamierzałem pójść spać, lecz noc jest tak urocza, że szkoda iść do koi. Dla mnie tutaj jest drugi przylądek: South Cape na wyspie Stewart pod Nową Zelandią. To jest najniżej położony przylądek na kontynencie Australijskim, nie przylądek Leeuwin.
Gdybym ja miał ustalać trzy przylądki, wokół których liczy się rejs dookoła świata na dużym kręgu, to tylko Horn by się ostał. W Południowej Afryce nie przylądek Dobrej Nadziei, ale Przylądek Igielny (Agulhas) jest najniżej położonym cyplem, a jego południk rozgranicza Atlantyk od Indyjskiego.
Natomiast ten drugi przylądek, Leeuwin, jest najwyżej położony na całym południowym wybrzeżu piątego kontynentu i nie zasługuje na wyróżnienie, tylko South Cape – Przylądek Południowy na wyspie Stewart. Mieliśmy jego trawers o 10.30 przed południem (GMT 23.30 dnia 2 grudnia)
Dzień 176, 4 XII 79, wtorek
Wreszcie spałem dobrze, a więc bezsenne noce to nie anomalia organizmu, tylko napięcie czuwania w akcji. Za South Cape akcja trawersu piątego kontynentu została ukończona, napięcie spadło.
Pacyfik jest, od opuszczenia Morza Tasmana, rzeczywiście spokojny. Barometr idzie ciągle w górę, lecz powoli. Wypełnianie się głębokiego niżu nie generuje silnych wiatrów, dmucha 4°B z sektora W.
Dziś w Polsce Barbary. Składam i ja swoje życzenia! Na zdrowie wypiłem po kulminacji dwa koktajle, naprawdę już ostatnie. Na dnie ostatniej flaszki zostało najwyżej dwa centymetry, trzeba to zachować na lekarstwo, na zatrucie konserwą.
Robiąc kulminację dostrzegłem strzępiącą się prawą linkę samosteru. Zaraz ją wymieniłem, miałem sporządzoną na miarę, gotową. Przebieg dobowy nie nadzwyczajny, 108 mil, dzięki i za to.
Dzień mija spokojnie, idę na motyla pod genuą i kliwrem III, oba na spinakerbomach (przy tej operacji zaszyłem na dziobie prujący się bryt na genui) i bezanie. Niż wypełnił się, barometr wskazuje 1009 mb.
Wieczorem coś skrzypi w sterze. Docisnąłem kalamitki na trzonie steru, kapnąłem tu i ówdzie oliwą. Nic już niw skrzypi. Jacht poszedł nieco w lewo, przestawiłem samoster o jeden otwór, na pełniejszy kurs.
Dzień 177, 5 XII 79, środa
W nocy ciężko zasnąć za względu na boczne przechyły. Rano jacht szedł na SE, wiatr bowiem skręcił na NNW. Żałowałem, że wieczór przestawiłem samoster, byłby teraz dobry kurs. Skorygowałem, ale i tak zeszliśmy poniżej 49°S i ciągnie nas prosto na wyspę Antipodes.
Dzień ponury, zamazany, mżawka, pochmurno, zimno. Zlikwidowałem oba spinakerbomy, kliwer III poszedł w dół, postawiłem grota na dwóch refach. Toczy się ostatni miesiąc wiosny, ja jednak nie wypatruję lata, wiem, że na tych szerokościach nie będzie nigdy ciepło. Czytając Knox Johnston widzę, że tak samo będzie pod koniec grudnia jak i w styczniu, w pełni lata.
Po prostu muszę przejść ten kawałek świata, przeżeglować cały Pacyfik, dopiero za Hornem, na Atlantyku, gdy skieruję jacht kursem na północ, przyjdzie zmiana klimatu i upragnione ciepło. Jeszcze półtora miesiąca…
Znów gimnastyka z tymi cholernymi wyspami, muszę mieć jak najdokładniejszą pozycję aż poza ich trawers. Zmierzyłem temperaturę wody zaburtowej: 10°C.
Dzień 178, 6 XII 79, czwartek
Późnym wieczorem zza gęstych chmur wyszedł Księżyc. Wiatr za to poszedł w prawo, z NNW przeszedł na N i NNE. Skorygowałem samoster, szliśmy teraz pełnym bajdewindem, koniecznie chciałem utrzymać kurs 080° żeby odejść od przyciągających jacht wysp Antipodes.
Spałem dobrze w wełnianym stroju nurkowym (pod sweter koszulka, żeby nie gryzło), skarpetkach i wełnianej czapce naciągniętej na uszy, do tego termofor w śpiworze. Na śpiworze 3 koce.
O 3-ciej poczułem, że coś jest nie tak. Wstałem, ubrałem się, wiatr wzrósł do 5°, zrzuciłem grota, spałem dalej. O 9.30 znów obudziło mnie „coś nie tak”. Wiatr wzrósł do 6°B. Zrzuciłem genuę.
O 7.30 zrobiłem pierwszy wertykał, Słońce, choć oporne, co parę chwil na kilka sekund nieśmiało przezierało przez woal mgły na górze. Wyliczyłem linię i poszedłem spać. Spałem świetnie całe dwie godziny.
Przed południem postawiłem grota na dwóch refach, wiatr zelżał do 5°B, a tuż po kulminacji genua weszła do służby (przedtem lik odwiązał się od rogu halsowego, przymocowałem krótkim stropem), a kliwer III, który idąc ostrzej zawadzał jej, poszedł w dół.
Śniadanie dopiero po kulminacji. Po południu ładowanie akumulatorów. Po każdej ciężkiej pracy, po każdym wysiłku pocę się nadmiernie. Jest to uciążliwe, gdyż później w wilgotnej koszuli robi się zimno.
Barometr wędruje w dół, o 15-tej jest na 982 mb (jego droga w górę po tamtym super niżu zatrzymała się na 1011 przedwczoraj przed północą, po czym zaczął zjeżdżać). Czytam w „Expresie Reporterów” o Zakopanem i TPN (pismo nie ma okładek). Żałuję, że takiej lektury nie zabrałem pod dostatkiem.
22.00. – Jestem strasznie zmęczony. Od samego ubierania i zdejmowania sztormiaka, jeżeli to ma miejsce tyle razy w ciągu dnia, można się wykończyć. Po południu flauta, „jedynka” z Westu, idealnie od rufy. Nie, nie będę siedział za sterem dla pół mili na godzinę. Stanąłem w dryfie. Te kamienie przede mną denerwują mnie. Myślałem, że je minę jednym tchem, jutro, tylko 110 mil od dzisiejszej pozycji do ich trawersu.
Dzień 179, 7 XII 79, piątek
Noc zleciała w dryfie. Spałem twardo nie wstając ani razu. Nawet nie słyszałem budzika o 3-ciej, kiedy to o świcie miałem zgasić top. Zbudziłem się sam o 3.40, było jasno, pół przytomny wstałem i zgasiłem top. Wydawało mi się, że coś dmucha, lecz byłem tak śpiący, że ignorując wszelki wiatr powędrowałem do koi. Rzadko to się zdarza, lecz byłem tak rozbity snem, że nic prócz niebezpieczeństwa, nie było w stanie postawić mnie na nogi.
Wstałem o 7-mej, Słońce wyjrzało zza chmur, zrobiłem pierwszy wertykał. Z wiatrem nie było radośnie, skromna „trójeczka” podmuchiwała z Westu. Była to taka sytuacja, kiedy nie wie się co postawić i jak postawić, by jakoś iść. Stanąłem na pokładzie i rozmyślałem. Nie byłem pewny, czy Michał usłyszy ten wiatr. Na razie wyluzowałem grota, do want i włączyłem samoster. Z trudem, ale słuchał i przerzucał rumpel.
Postanowiłem postawić kliwra III na motyla na spinakerbomie (większy sztaksel nie dałby rady, gdyż Michał tak prowadził jacht, że chwilami był w półwietrze. Przy stawianiu nie zauważyłem, że tylny lik jest napięty obciągaczem spinakerbomu, przekręciłem mocniej korbą i rozpruł się 60 cm. O Boże!
Zrzuciłem go. Siedząc na dziobie szyłem 3 godziny. Postawiłem go. Zrobiłem kulminację. Pozycja idealnie wkomponowana w bramkę Bounty – Antipodes, jestem w samym środku na Ø = 48°42,4’S (środek to Ø=48°40’), w odległości 62 mil od linii bramkowej.
Lecz po kulminacji przyflauciło, zrzuciłem grota, mżawka zrosiła mi suszące się koszule nim zorientowałem się. Nie miałbym nic przeciwko tej flaucie – przed południem Słońce pięknie świeciło – gdyby nie to, że tuż pod nogami mam te dwa kamienie, a skoro nie mogę płynąć i trzymać kursu, jestem na łasce prądów. Dobrze, gdy znam pozycję, jak teraz, ale co będzie za 12 godzin, gdy chmury uniemożliwią określenia się?
16.00. – Po kulminacji przyszła mżawka, a po półtorej godzinie wiatr… z S. Postawiłem genuę i grota na jednym refie oraz bezana, idziemy bajdewindem, szybkość 5 węzłów, KD = 080°. Mży, widoczność nieszczególna.
Na plottingu wyrysowałem sobie sytuację, pozycję jachtu i obie wyspy, w skali 1:250.000. No, nie ma cudów, żeby w tę bramkę nie wejść, o ile nic nie zajdzie z wiatrem.
Prowadzę podwójny nakres, nanosząc drogę według własnej oceny oraz według wskazań logu, które są sporo zaniżone.
17.00. – Dałem dwa ogniwa na odpadanie, trzymamy dobrze te 080°, lecz jacht pracuje dość ciężko, co nie znaczy bardzo ciężko. Idziemy te 45° na wiatr 4-5 węzłów, fala 4, ale te oceaniczne 4. Czasem przejdzie górą, Nieco forsuję, inaczej w tej sytuacji nie można, muszę przejść za wszelką cenę ten zagradzający mi próg z kamieni. Widoczność pogorszyła się do 1 mili.
Jest w tym coś emocjonalnego, jacht atakujący bramkę z pozycji wyjściowej. Do linii jeszcze 40 mil. Dziś w nocy nie ma mowy o spaniu, nawet po przejściu bramki na mapie. Trzeba czuwać i obserwować ocean. Księżyc wschodzi późno, przed 23-cią, zatem do północy będzie ciemno.
Z gotowaniem dziś nie mam zajęcia – piątek. Za cały posiłek puszka makreli i parę biskwitów szalupowych, herbata. Gdyby nie wczorajsza flauta, dziś przekroczylibyśmy linię zmiany daty na południku 180°, miałbym dwa piątki razem. Zachodziłem w głowę, w który piątek mam pościć, w jeden z nich, czy też w oba? Lecz dziś nie dojdę do 180°.
Moje chronometry od 5 grudnia wskazują to samo co zegar pokładowy, lecz te wskazania różnią się o 12 godzin. Gdy na zegarze czasu strefowego jest siódma, na chronometrach dziewiętnasta, wczorajszego dnia. Gdy na zegarze jest dziewiętnasta, na chronometrach siódma rano, dnia dzisiejszego.
18.00. – Wydawało mi się, że wiatr skręcił nieco w prawo, kompas wewnętrzny wskazuje 100°. Ubrałem się i przestawiłem samoster o jeden otwór na pełniejszy kurs. Wróciłem pod dek, trochę zmarzłem, gdyż przez dłuższą chwilę obserwowałem kompas w kokpicie, i gdy się tylko rozebrałem, jacht poszedł w lewo. Wiatr sobie zakpił ze mnie, znów dmuchał tak jak przedtem. Ponownie się ubrałem i przestawiłem samoster na poprzedni kurs.
Co chwila wycieram szmatką zapocone bulaje, pod dekiem ubieram biały sweter nurkowy (zdejmuję go, gdy nakładam wilgotny sztormiak), usiłuję czytać Express Reporterów, lecz sytuacja absorbuje moją uwagę i myśli. Jeszcze 7 godzin takiej jazdy i jesteśmy po drugiej stronie kamieni. Barometr idzie w górę z szybkością 1 mb na godzinę, niepokojąco duży gradient, ale wiatr utrzymuje się w granicach 4-5°B z SE, a to pozwala iść KD = 080°.
Parę dni temu pomyślałem sobie, żeby się zbliżyć do jednej z tych wysp, tak aby ją zobaczyć. Oczywiście ani mi się śni dzisiaj zbliżać się do nich. Mogę się zbliżyć do wyspy oświetlonej, posiadającej latarnię morską o wystarczającym zasięgu, przy dobrej widoczności i ustabilizowanej pogodzie. Żebym tylko wiedział, po co? W tym wypadku nie zachodzi ani jeden z tych warunków, wszystko zatem jest przeciwko temu, by się do nich zbliżać. A ich trawers wypadnie po północy chmurnej, ciemnej.
19.00. – Wiatr osłabł o jeden stopień, dmucha słaba „czwórka” z SE. Samoster reaguje na dwa parametry: kierunek wiatru oraz siła wiatru. Przy silniejszym wietrze ostrzy, przy słabszym odpada. Tak i teraz, odpadł, więc przestawiłem go o jeden otwór.
Skończyłem kolejny „Express Reporterów”. Jeszcze mam jeden, niestety nie mogę go znaleźć.
20.00. – Przed kilkoma godzinami, po 14-tej, martwiłem się, żeby wiatr nie wzmógł na sile, umożliwiając mi iść bajdewindem. Teraz martwię się, żeby wiatr nie osłabł, żeby nie przyflauciło. Fala zmalała, jeszcze trzymamy szybkość i kurs. Do bramki 24 mile.
Zacząłem czytać „Rybacy w cieniu krążowników” Ropelewskiego. Jeszcze jest jasno. Wyszedłem na dek, żeby spod masztu rzucić okiem na ocean, szukając swoich wysp. Chyba nie spodziewam się zobaczyć je, jednak uważnie lustruję horyzont. Jak to dobrze, że miałem w południe dokładną pozycję, inaczej czułbym się teraz paskudnie.
Przestało mżyć, widoczność poprawiła się znakomicie. Wiatr jest w sam raz, średnia „czwóreczka”, pod którą jacht idzie miękko, gładko i szybko, mało co biorąc którąś falę na siebie. kurs doskonały 080-090°.
– Pięknie idziesz śliczna Balti! – pochwaliłem ją na głos.
Jest zimno, 4 stopnie, pod pokładem 11. Od tej chwili co godzinę będę wychodził na dek, z góry zawsze przecież lepiej i dalej widać niż spod nadbudówki. O 20-tej złapałem sygnał czasu radia Nowozelandzkiego. Mój chronometr kwarcowy Glasshütte śpieszy pół sekundy dziennie przy temperaturze tutejszych zimnych szerokości. Barometr doszedł do 1000 mb.
W sytuacjach, gdy coś się dzieje, o zmroku nie ogarniają mnie smętki, tęsknoty ani refleksje, żyję całkowicie daną sytuacją i bieżącym problemem.
21.00. – Jeszcze nie jest noc, jeszcze widać, choć na kursie siność nieba zlewa się z szarością wody. Znów mży. Zaczynam stosować nowy rodzaj napoju: barszcz, którego mam sporo puszek w koncentracie. Robię czterokrotnie intensywniejszy, po dodaniu szczypty soli oraz trochę czosnku w proszku. Napój jest znakomity.
22.00. – Wiatr skręcił nieco w prawo, idziemy jakieś 100°. Na razie nie zmieniam nic. Niebo przetarło się wokół zenitu, pokazały się niektóre gwiazdy. Tylko dół, do połowy jest zachmurzony. Poczekam, może się przetrze i ukaże się Krzyż Południa.
O 22.30 zachmurzyło się całkowicie, wiatr osłabł do 3°B SSE, przestawiłem samoster o jeden otwór, idziemy teraz pełnym bajdewindem 090°, szybkość 4 węzły. Rozrefowałem grota, poluzowałem żagle.
23.00. – Nie co godzinę, a co kwadrans wychodzę świdrować ciemności. Szybkość spadła do 3,5 węzła. Do linii bramki 10 mil, do półmetku (λ = 180°) 10 + 50 = 60 mil. Ponieważ nie kładę się spać, zrobię sobie kawy. Radio Nowa Zelandia na średnich łapię coraz słabiej. Dzisiaj jeszcze chwyciłem 4 razy sygnał czasu dla swoich czterech chronometrów. „Blue”, który po raz drugi stanął, dostał dzisiaj nową baterię, Nastawiłem go na dokładny czas, jego stan dziś jest 0.
24.00. – Na chwilę ukazał się Krzyż Południa i jaśniej niż kompas powiedział mi, że wiatr poszedł dalej na S i że idziemy 110°. Znów przestawiłem samoster o jeden otwór na pełniejszy kurs, znów poluzowałem żagle. Znów idziemy 090°. Księżyc gdzieś tam za chmurami zaczął swoje urzędowanie, noc bowiem zrobiła się jaśniejsza.
Kawa z mlekiem z tubki smakowała.
Dzień 180, 8 XII 79, sobota
01.00. – Wiatr poszedł dalej w prawo na SbW. O jeszcze jeden obrót przestawiłem samoster. Idziemy półwiatrem jakieś 100°, szybkość spadła do 3 węzłów. Noc jasna, wysp nie widać. Wypogodziło się, Księżyc świeci tak jasno, że aż razi w oczy. Gwiazdy jak brylanty. W taką noc rzeczywiście nie warto spać. Często staję w zejściówce i podziwiam krajobraz. Dziś na pytanie, czy popłynąłbym w następny rejs dookoła świata solo non stop w przeciwną stronę, odpowiedź byłaby „zdecydowanie tak”.
Po raz drugi zdarzyło mi się, że zamiast glukozy wziąłem do ust pełną łyżkę soli. Do linii bramkowej 3 mile, do półmetka 53.
02.00. – Trawers wysp Bounty od północy i Antipodes od południa, na szerokości Ø = 48°40’S (tzn. w odległości 49 mil od Bounty i 51 mil od Antipodes) Przede mną Ameryka, za 5 tysięcy mil. Do półmetka (180°) 50 mil.
O 2.30 świta. Podkurek: boczek gotowany. Na kuchence gazowej, na małym palniku, suszę buty.
07.30. – Pierwszy wertykał o 07.16 dał długość geograficzną λ = 179°46’E. Do półmetka 9,4 mile. Wstał piękny dzień, słoneczny, wiatr SbW 4. Takiej pogody pragnąłem na linii zmiany daty. A więc zejdą mi się dwie soboty, jutro będzie również sobota 8 grudnia.
Teraz wyprzedzam GMT o 12 godzin, od jutra będę spóźniony do GMT o 12 godzin, które nadrobię na półkuli zachodniej w drugiej połowie rejsu.
W rzeczywistości trawers wysp Bounty i Antipodes wypadł wczoraj wieczór o 22.30. Nie doceniłem szybkości jachtu, ponadto doszedł prąd.
Przed zachodem Słońca, po pierwszym wertykale W: λ =180°52’E = 179°08’W.
No i mam świeżą rozterkę: czy zmienić datę po przekroczeniu 180° długości, czy zmienić ją po przekroczeniu linii zmiany daty – Date Line? Ta linia nie idzie przez cały południk 180°, lecz odchyla się w rejonie Australii na wschód o 7,5 stopnia, a w miejscu, gdzie ja ją przecinam, idzie skośnie od południka 180° do 172,5°W. Czyli przetnę ją jutro, w niedzielę.
Lecz ta odchyłka linii zmiany daty od południka 180° jest sztuczna, podyktowana względami administracyjno-gospodarczymi, aby cały zespół wysp Oceanii będący w sferze Australii, a leżący na wschód od 180°, miał tę samą datę. Co mnie to w końcu obchodzi? Powinienem dziś to zrobić, czyli jutro mieć drugą sobotę 8 grudnia.
Taaak… ale mieć dwie niedziele pod rząd to nie banalna przygoda, dziesięć razy opłynę świat, a taka gratka nie trafi się. Jeżeli zamienię datę po przekroczeniu linii zmiany daty, choćby i sztucznie odchylonej na East, jestem w prawie i nikt mi nic nie może zrzucić. A więc będę miał dwie niedziele pod rząd!
– Zgrywasz się, nie jesteś skromny, uczciwie powinieneś dziś zatrzymać datę i mieć jutro drugą sobotę.
– Głupiś, w końcu tę linię namalowali mądrzejsi od nas. O, stoi wyraźnie „Date Line”, dlaczego szukasz dziury w całości? Gdyby mi wypadły dwa piątki pod rząd, dwa dni pod rząd bym pościł, ale skoro wypadają mi dwie niedziele, dwa dni będę chodził w nastroju świątecznym.
– Nie udawaj, że nie rozumiesz. Tu chodzi o grę: długość 180° czy tzw. linia zmiany daty. Gdyby dziś był poniedziałek, dziś, kiedy przekroczyłeś południk 180°, nie wahałbyś się, tylko dzisiaj zmieniłbyś datę, tłumacząc się logicznie, że cię nie obchodzą podziały administracyjne na Oceanii. Ale naciągasz, żeby mieć dwie niedziele pod rząd.
– Nie naciągam! Ty… bo cię… za burt! Patrz tu na mapę: jest Date Line – linia zmiany daty? Jest, czy jej nie ma? Co mnie obchodzą podziały administracyjne, żegluję według mapy jak wszyscy inni i muszę się trzymać mapy.
– Teeek… Bo jutro może cię zahaltować pancernik królestwa Nuku Nuku i spytać cię, jaki u ciebie dzień, a gdy mu odpowiesz, że sobota, otworzy ogień ze wszystkich łuków, bo jutro jest niedziela w Nuku Nuku. Przecież nie wchodzisz do Suwa ani na Tongetapu.
– Skończmy tę głupią dyskusję. Czy ci się podoba, czy nie, datę zmienię jutro i będę miał dwie niedziele pod rząd. Masz rację, o to mi chodzi i rzeczywiście oparłem się na odchyłce linii zmiany daty od południka 180°. Ale czy ja nie mogę mieć żadnej słabości? Stary… Bądź człowiekiem! To są puste dyskusje, bo gdyby jutro był poniedziałek, a ja dzisiaj na 180° zatrzymałbym datę i znów miał dwie niedziele pod rząd, mógłbyś mi zarzucić, że naciągam, że zmieniłem datę na południku 180° a nie na międzynarodowej linii zmiany daty. Można tak, można siak.
– Dobrze, nie neguję racji. Tylko nie rozumiem dlaczego wolisz mieć dwie niedziele pod rząd, a nie dwie soboty?
– W jakieś bajce było o takim szczęśliwym kraju, w którym psy wiązano kiełbasą, wróble chodziły w butach po śniegu, a w każdym tygodniu stykały się dwie niedziele. Czy w moim skromnym życiu nie może się spełnić choć część tej bajki?
Połowę drogi mam za sobą, a druga połowa przede mną. Czy obie te połowy mają jednakowy ciężar gatunkowy? W tej drugiej liczy się tylko Horn i nic więcej, ewentualnie mgły w Europie, w kwietniu. A czy w czerwcu ich nie miałem? Więc tylko Horn. Myślę, że ta druga połowa będzie lżejsza od pierwszej, od zimy na południowym Atlantyku i na Indyjskim, od wczesnej wiosny na Indyjskim. Zobaczmy. Qui vivra verra!
Dzień 181, 9 XII 79, niedziela (pierwsza)
Sypiam twardo, spałbym długo. Odsypiam zaległości. Dziś wiatr słaby, Michał od przedpołudnia głuchy na „dwóję”, sterowałem ręcznie – szybkość 1 węzeł, ale skoro idziemy do domu i to się liczy. Od dziś dalsza część rejsu to droga powrotna, bliżej do kraju idąc do przodu, niż wracając.
„W cieniu krążowników” nie leży mi, to praca studialna. Generalkę zachodniej części południowego Pacyfiku, złożoną na pół, obróciłem na drugą stronę. Nie widzę już więc Tasmanii i rąbka Australii. Jest tylko duża wyspa Chatham 300 mil na północ ode mnie i puste obszary oceanu aż do krańca mapy.
Długość z pierwszego wertykału po południu udowodniła mi, że nawet tak małą szybkością, przy tak słabym wietrze, warto iść, zrobiliśmy bowiem od południa 17 mil (za 4,5 godziny)
Boli mnie lewe kolano, od wewnątrz. Czy gdzieś się uderzyłem? Tak to wygląda.
Dopisek: to było naderwanie zewnętrznej łąkotki, co okazało się po powrocie. Była operacja.
Dzień 182, 9 XII 79, niedziela (druga)
Toczy się druga niedziela pod rząd. Choć dni na morzu są do siebie łudząco podobne, dziś odczuwam podniosły, świąteczny nastrój, dzisiejszą niedzielę czuję mocniej niż wczorajszą.
Po 7-mej rano złapałem Słońce, które nieśmiało wyjrzało przez okno z ciemnych chmur. Było już po pierwszym wertykale, nie mniej linia wyszła dość pionowo. Wyciągnąłem z szuflady ręczny zegarek kwarcowy Unitra, który posiada datownik, ustawiony jest na czas GMT, i nacisnąłem lewy przycisk. (Wczoraj po południu skonsultowałem ten zegarek, pokazał 9 grudnia, godzina 7-ma. U mnie była 19-ta) Ku mojemu zdumieniu pokazał również 9 grudnia, godz. 7-ma. Szybko opanowałem się: u mnie jest 7-ma, na nim 19-ta GMT, też dzisiaj. W porządku. Do tej pory, gdy u mnie było rano, w Europie był wieczór, lecz wczorajszy. Teraz będzie odwrotnie: gdy u mnie będzie wieczór, w Europie będzie już rano, ale jutrzejsze. Przed zmianą daty wyprzedzałem czas GMT o 12 godzin, po zmianie daty i zdublowaniu jednego dnia, jestem opóźniony do GMT o 12 godzin. Żeglując ciągle na wschód, co 15 stopni będę przesuwał swój zegar lokalny do przodu, zmniejszał dystans do GMT, aż nadrobię te 12 godzin zbliżając się do Europy. W moim życiu będzie o jeden dzień więcej niż było ich w kalendarzu w tym czasie, ale za to 24 dni w tym okresie miałem krótsze o jedną godzinę.
Od północy jacht idzie samosterownie (SN). Włączony jest ster wewnętrzny. Teraz dmucha NE3°B, idziemy bajdewindem, szybkość 2 węzły. Przestawiam się w obliczeniach do strefy GMT –12 i do długości zachodnich, uważnie, analizując dokładnie, aby się nie potknąć przy przechodzeniu przez próg E-W, zmiany daty i półkuli.
Zaraz po kulminacji szycie grota, przecierały się szwy mojej pięknej łaty, ponadto szyłem wyloty kieszeni, część brytu, dorabianie listew. Postawiłem go na jednym refie, jest tak wybrzuszony, że lepiej pracuje skrócony. Dmucha ENE 3-4°, spycha nas na 120°. Trudno. Szybkość do 4 węzłów. Kolano boli nadal przy skręcaniu nogą.
Zaczyna mnie martwić ten nieco przeciwny wiatr, spycha mnie na ortodromę, ale przecież nie chcę schodzić poza 50°S, po co się tam pchać? Lody lodami, ale i warunki cięższe, i zimniej. Toteż późnym popołudniem zrobiło mi się ckliwo na sercu, że… coś bym się napił. Pomyślałem o tym naparstku spirytusu zostawiony na lekarstwo i ruszyłem po sok pomarańczowy do koktajlu.
– Zostaw ten spirytus, jest więcej wina! – odezwał się głos półrozsądku, bo rozsądek zamilkł, przyduszony. Naruszyłem trzecią flaszkę z tych kilkunastu, które chcę zachować na tropiki na Atlantyku.
– Skończy się alkohol, skończą się wieczorne smętki – warknął ponuro dochodzący do siebie rozsądek.
– Nic mi to nie przeszkadza, gdy nie ma, ale nie pić, gdy jest, wymaga wysiłku –usprawiedliwiałem się szefowi i nalałem sobie drugie pół kubka Pinot Noir. Abstynencja, gdy jest wino, to dodatkowy wysiłek, starczy nam tego żeglarskiego.
Często analizuję i ważę tę drugą połowę rejsu, jaka ona będzie? Gdyby mnie zapytano, co wolę, Horn w styczniu czy Cape Agulhas w sierpniu, nie umiałbym odpowiedzieć, wydają się bowiem mieć zbliżony ciężar gatunkowy w tych okresach. Wszelako czuję większą sympatię i zaufanie do Pacyfiku niż do Indyjskiego, choć na Pacyfiku w lutym 1973 przeżyliśmy cięższy sztorm niż teraz na Indyjskim.
Być może Indyjski w innych miesiącach zachowuje się inaczej, ale w sierpniu, zimie i we wrześniu, początku wiosny, jest dziki i nieobliczalny.
Rozczuliłem się po trzecim półkubku wina nad swoim okrętem, nad piękną Balti. Taki tytuł dam książce – „BALTICA”, a zacznę ją od chrztu równikowego. I ja, myśląc o rejsie w drugą stronę, marzę o innym jachcie… A co z Balti? Nie wyobrażam sobie tego jachtu w innym klubie czy ośrodku, nie wyobrażam sobie sytuacji, kiedy przechodząc nabrzeżem zobaczyłbym ten jacht w innych rękach. To tak, jakbym swoją najdroższą dziewczynę, od której los oddalił mnie, ale którą ciągle kocham, zobaczył w objęciach innego mężczyzny. Ech, lepiej, żeby ten drugi rejs non stop nie doszedł do skutku, bo co będzie z piękną Balti? Chyba, że tylko na Balti.
Nowa Zelandia ma czas GMT –11 (u mnie przy GMT –12 jest 21-sza, u nich 22-ga).
Dzień 183, 10 XII 79, poniedziałek
Spałem mocno z kompasem koło głowy, na który ani raz nie spojrzałem w nocy. Gdy zasypiałem szliśmy 120°, gdy się zbudziłem rano wiatr był NNE i szliśmy 060°. Wyluzowałem nieco żagle, zdjąłem ref z grota i idziemy około 080°.
Dopołudnie mija spokojnie, jacht idzie na SN z szybkością 4 węzłów, spokojnie, kojąco na małej falce. Na śniadanie szynka podsmażana z biskwitami, herbata. Ugotowałem garnek ryżu i wsadziłem do śpiwora. Będzie na obiad z golonką i marchewką.
Mgła chwilami do 200 m. Jest ciepło, aż 11°C. Przekroczyliśmy 50°S, jak wynika z dwóch pierwszych linii. Czytam „Najpiękniejsze łapówy świata”.
Godz. 18.00. – I to są te „wyjące pięćdziesiątki”? Dmucha tu słaba „trójka”, a przecież jestem poza równoleżnikiem 50°S.
Dzień 184, 11 XII 79, wtorek
Spałem dobrze. Jacht ciągle w bajdewindzie, w ciągłym zagrożeniu. Wiatr co prawda tylko 3-4°B NE, niech tylko wzrośnie do 5-6°B, zacznie się sztormowanie. Już teraz, choć idziemy 45° na wiatr, pcha nas mocno na południe. W kulminacji szerokość wynosiła 50°20,3’S (wczoraj 50°05’S). Przebiegi słabe, czwarty dzień pod rząd poniżej 100 mil.
Średnia na Pacyfiku pomału, ale ciągle spada, w piątym dniu wynosiła 145 mil na dobę, dzisiaj już 125. Przed południem pisałem dla „Życia Przemyskiego” „Pierwszy sztorm”. A wiatr skręcił w prawo na ENE spychając mnie na SE. KD za ostatnią dobę był 100°, teraz chyba idziemy 120°. Spycha mnie wyraźnie na ortodromę, ale dalej niż 50°S naprawdę nie chcę iść.
Od wczoraj łapię sygnał czasu o 08.00 z Radio Australia, nadają z Melbourne na krótkich w paśmie 25 m.
Dzień 185, 12 XII 79, środa
Skończyliśmy 6 miesięcy rejsu. A pamiętam jak wczoraj chwile, kiedy odchodziłem z Gdyni, uściski, pocałunki, pożegnania. Oby te następne 6 miesięcy zleciały dobrze…
Tymczasem zaczyna ogarniać mnie rozpacz, czwarty dzień pod rząd dmucha uporczywie z sektora NE, spychając mnie pomału, ale wytrwale na południe. Jestem już niemal na 51°S.
Wczoraj wieczór i w nocy ciężkie, czarne i groźne chmury pokryły cały firmament, tylko na południu widniała jasna szczelina nad horyzontem. W tej ciemności białe grzywacze fal oraz odkos dziobowy dziwnie fosforyzowały. Wyglądałem gór lodowych, czasem dopatrywałem się jaśniejszej plamy w mroku nocy, wtedy intensywnie wpatrywałem się w to miejsce usiłując dostrzec białą pianę rozbijających się fal o lód.
Według Routeing Chart na grudzień jestem w obszarze objętym krańcowym zasięgiem gór lodowych, natomiast według generalki południowo zachodniej części Pacyfiku (nr 788) zbliżam się do granicy lodów. Kurs 115° nie usprawiedliwia do zrobienia zwrotu i pójścia na północ, choć szybko osiągnąłbym cieplejsze szerokości, lecz jak daleko można iść tym kursem? Dawno przekroczyłem „ryczące czterdziestki”, teraz przekroczyłam nawet „wyjące pięćdziesiątki”, a jeżeli w tej chwili nie wyją, w każdej chwili może się zmienić sytuacja i dziki sztorm skoczy mi do gardła.
– Co robić? – zadaję sobie co parę godzin to pytanie. Zapędzi mnie w kozi róg i tam wykończy. Im dalej na południe tym gwałtowniejsze sztormy.
W kulminacji jesteśmy na szerokości 50°54,4’S a KD = 110°. Pójdę tak jeszcze dwa dni, a jeżeli wiatr nie skręci, to ja skręcę. Założyłem (wymieniłem) lampę nad swoją koją.
18.00. – Bez zmian. Notuję często temperaturę, myślę, że gdybyśmy się zbliżali do góry lodowej, termometr spadłby o parę stopni. Barometr bardzo powoli schodzi w dół, 2 mb na 10 godzin. Wiatr NE od 3 do 4, przeważnie 3°B, szybkość 3-4 węzły.
Dziś napisałem dla „Życia P. ” „Pierwszy sztorm” i „Czarne dni na Indyjskim”. Noc jest ciemna, nie sposób byłoby wypatrzyć górę lodową.
23.00. – Wiatr lekko odszedł w lewo, idziemy swobodnie 090°. Czy to chwilowe? Mżawka.
Dzień 186, 13 XII 79, czwartek
Wiatr rzeczywiście odszedł w lewo, na NNE, co pozwoliło nam iść 080°, tak aby odejść od tych lodowych szerokości. Poszedłem spać o północy, wystrzeliwszy przedtem rakietę na dobry humor i zbadanie widoczności. Flara oświetliła intensywnie białym światłem powierzchnię oceanu, wody przybrały kolor ultramaryny, jak w promieniach Słońca. Długo nie mogłem zasnąć, często świecąc, aby spojrzeć na tarczę spoczywającego obok głowy kompasu.
Zasnąłem, gdy świtało, toteż spałem długo. Słońca nie było. Ten kurs mi leży, czuję wewnętrzne zadowolenie, a rysuje go na mapie mózgu repetytor kilwateru mojego okrętu. Idziemy dobrze!
Przy śniadaniu (parówki) zacząłem czytać „Tazarem ku Antarktydzie” Czubasiewicza. Zaczęte wczoraj „Listy do Delfiny Potockiej” Krasińskiego odrzucały mnie, jako temat mdły i słodkowodny. To nieładnie czytać cudze listy…!
Znów naruszyłem flaszkę wina. Dwie flaszki na wszelki wypadek odłożyłem na święta i nowy rok. Skończył się „Dziennik jachtowy” tom 2.
Po południu zachmurzyło się na dobre, mżyło przez parę godzin. Miałem wyrzuty sumienia, że nie łapię deszczówki, ale było tak zimno na deku…
Dzień 187, 14 XII 79, piątek
Znów noc bezsenna, do 2-giej nie spałem. To chyba organizmowi trudno się przestawić na coraz wcześniejsze spanie. Naturalna skłonność organizmu to coraz późniejsze spanie. W nocy pociłem się obficie, dlaczego? Przypisuję to słabej kondycji fizycznej. Wieczór przejadłem się ziemniakami purée z puszką parówek.
Piękny przebieg 155 mil. W kulminacji λ = 161°30’W, to antypołudnik Gdyni. Dla uczczenia tego faktu wystrzeliłem rakietę. Generalkę Pacyfiku nr 2683 (Od Australii włącznie po Amerykę) złożoną na pół, obróciłem na drugą stronę. Australii i Nowej Zelandii już nie widzę, na prawym krańcu widzę Amerykę i Horn.
Dziś wypogodziło się. Żegluga przebiega spokojnie. Po wczorajszym postawieniu kliwra III, lekkim poluzowaniu żagli i włączeniu samosteru, nie ruszam nic. Mam dużo czasu, toteż bardzo żałuję, że nie zabrałem większego zapasu poczytnej w tym warunkach literatury. To co mi zostało do przeczytania jest mało strawne, ciężkie. Tej sprawy nie doceniłem, nigdy do tej pory nie miałem potrzeby czytać książki, zajęcia jachtowe pochłaniały mnie bez reszty, choć wiele prac wykonywała załoga. Teraz dopiero widzę, w tym długim rejsie, że trzeba oderwać myśli i uwagę od morza, żeby zachować równowagę psychiczną.
Wydaje mi się, że mój wysiłek psychiczny skończy się za trawersem Hornu, już na wodach Atlantyckich, może na wysokości Falklandów. Spodziewam się wspaniałej i lekkiej żeglugi przez Atlantyk, dopiero przed wejściem w kanał La Manche wróci koncentracja uwagi i napięcie. Tam tylko mgła może dać się we znaki. Będzie kwiecień, początek wiosny. Ech, za wcześnie przejmować się tym, na razie żyjemy po Horn.
Z tych kilku flaszek wina, które jeszcze mam, a które przeznaczony były na tropiki, „ukryłem” trzy butelki: jedną na Boże Narodzenie, drugą na Nowy Rok, trzecią na trawers Falklandów, kiedy będę miał z głowy południowe oceany z Hornem włącznie.
Noc ciemna, mży. Tu nie sposób dostrzec górę lodową. Dlatego idę kursem 075° aby nieco oddalić się od tej drugiej granicy, za 50°-tkami, lodów, bo według Routeing Chart XII granica ich sięga dalej na północ od mojej pozycji.
Przed północą zrzuciłem kliwra III, łopotał przy wyostrzeniach do pełnego bajdewindu, a więcej nie można go wybrać, gdyż opiera się wolnym likiem o topwantę. Genui założyłem drugi szot.
Dzień 188, 15 XII 79, sobota
Nie mogę spać. Jazda jest trochę denerwująca, szybkość 7 węzłów, ale przecież nic się nie dzieje, tak można iść. I trzeba tak iść. Nie ma dużej fali, idziemy półwiatrem pod genuą, grotem i bezanem. Wstaję co chwila, włączam radio Australia na krótkich, które co godzinę nadaje sygnał czasu, a transmituje z Melbourne na Pacyfik, jest zatem nadzieja, że będę miał sygnał czasu.
O trzeciej chciałem w ogóle ubrać się i zrobić śniadanie, jednak wróciłem do koi. Zasnąłem, gdy już było jasno, zbudziłem się po ósmej. Udało mi się złapać Słońce, którego tarczę oblekły bakterie mgły. Po kulminacji – Słońce ciężko choruje dziś na gruźlicę – miałem pewną pozycję i doskonały przebieg dobowy° 170 mil.
– No tak, za cenę moich nerwów… – westchnąłem. – Ta gonitwa…
Nanosząc na mapę pozycję ogarnęło mnie wzruszenie: oto kilka minut wcześniej – o 11.15 „Dar Przemyśla” przeciął antypołudnik Przemyśla 157°15’W (współrzędne Przemyśla; Ø = 49°45’N, λ = 22°45”E), w odległości 32,1 mil na S od punktu antypodowego.
Nikt z synów, córek i obywateli Przemyśla nie jest tak daleko dziś od swego miasta, jak ja. Dalej już na kuli ziemskiej nie można być! Trzeba by wylecieć w kosmos. Gdyby od mojej dzisiejsze pozycji w południe zapuścić pionowo w dół wiertło o długości 12 tysięcy kilometrów, przeszłoby przez środek Ziemi i wyszłoby po drugiej stronie kuli ziemskiej na powierzchnię, dokładnie 32,1 mili na północ od niedźwiadka na przemyskim rynku. Nie mam tu atlasu, byłoby to na linii Przemyśl – Biłgoraj, w odległości 15 km na południe od Biłgoraju, między Tanią a Lubaczówką. Co to za miejsce? Lubaczów?
Jachtem ciska, przechył jest duży. Położyłem się do koi, żeby nie patrzeć na ocean. W koi jeszcze gorzej, ten pasaż przy hundce jest jak skrzynka rezonansowa, w niej słychać dokładnie i wycie wiatru, i wibrację takielunku, i niepokój żagli. To dlatego nie mogę zasypiać, gdy dmucha mocniej.
Niepokój zaczął mnie trawić, a szybkość 7-8 węzłów bardziej straszyła, niż zachwycała. Postanowiłem zarefować grota, na jeden ref?, na dwa? Poderwałem się, licząc z zalaniem ubrałem sztormiak. Gdy wychodziłem na dek nie miałem już wątpliwości: zwaliłem grota, założyłem mu dwa refy, postawiłem go. Postawiłem sztormkliwra, zrzuciłem małą genuę. Trwało to wszystko dokładnie godzinę, ostatnią godzinę dnia. Fala parę razy targnęła się na mnie. Szybkość zmalała do 5-6 węzłów, ale jacht idzie o wiele spokojniej.
Wróciłem pod dek, przebrałem się, winem z wodą przemyłem usta z morskiej soli. Dmucha 6°B z Nordu, idziemy półwiatrem. Jedna fala wyrżnęła głucho o burtę, ale tylko jedna. Co będzie dalej? Barometr ciągle idzie w dół, jest już na 994 mb.
Gdy człowiek się zadomowi pod pokładem, aż strach wtedy wychodzić na dek. Tam wiatr głowę urywa, w uszach świszczy, oddech zatyka, fale zalewają. Włączyłem radio Australia na krótkich, (średnich już nie obieram), żeby przytłumić piłujące nerwy wycie wiatru. Trafiłem na muzykę – Fritz Kreisler – to radziecka stacja. Niechętnie ich nastawiam, nie nadają sygnału czasu, co dla mnie jest najważniejsze.
Z mesy co parę chwil dochodzi dźwięczny plusk lejącej się kaskadami wody koło masztu. Wypompowałem 70 pomp wody z zęzy. Gdybym nie pompował tak często, jak tego wymaga przeciek, jacht by napełnił się wodą i zatonął. Nie mogę tego darować Stoczni, na tym jachcie zawsze się lało strumieniami koło masztu, tak przed rejsami próbnymi – wtedy mówili, że uszczelnienie masztu było prowizoryczne, gdyż w tamtej wersji maszty miały być zdjęte i z jachtem przetransportowane statkiem do Las Palmas, skąd miał być start. Po zimie, przed ostrym startem, koło grotmasztu leje się niewiele mniej niż w jesieni. Jeszcze na Stoczni guma opętnika była popękana.
Utrapieniem nie jest samo pompowanie wody, to w końcu jeszcze jedna z wielu czynności. Utrapieniem jest to, że w mesie wszystko jest wiecznie zalane. To, co mogę, trzymam w workach plastikowych.
Musiałem zostawić piękną muzykę i przerzucić się na Radio Australia, oni nadają sygnał czasu, tych kilka tików, które pozwalają mi kontrolować swoje chronometry z dokładnością do pół sekundy.
Zaskoczenie: chronometr Glasshütte, który od 30 dni regularnie śpieszył pół sekundy na dobę, za ostatnią dobę przyśpieszył o całą sekundę.
Z troską patrzę na barometr, choć powoli idzie w dół, lecz idzie. Za ostatnią godzinę nie spadł nic, stoi na 994, czyżby tu był koniec jego wędrówki w dół? Bardzo bym tego pragnął.
Godzina 22-ga, ciemna noc. Od dwóch godzin – według słuchu – wiatr nie wzrasta. Czy 6°B będzie tym razem górna granica jego piły? Bardzo bym tego pragnął. Wiatr, który nie wzrasta, odczuwa się po czasie jakby słabł. Korci mnie wtedy, żeby postawić genuę i zdjąć choć jeden ref z grota. Spadający na nadbudówkę wodospad hamuje moje zapędy.
Za 9 dni święta. Ja też mam choinkę plastikową, wysoką na 10 cm. Zdumiewające, ale ta choinka raz już opłynęła Horn. Rozmontowana w płaskim pudełku, miała być prezentem dla mojej Matki w Argentynie od mojej żony, w rejsie na „Eurosie”. Lecz zapomniałem o niej i przywiozłem ją z powrotem do Polski. Teraz wystroi moje święta.
W „Dzienniku jachtowym” w dolnym prawym rogu zielonym flamastrem wpisuję od paru dni nowy ułamek: w liczniku kolejny dzień od południka 180°, czyli od półmetka, w mianowniku liczba mil od południka 180°. Tak będzie aż do Hornu.
24.00. Barometr nie stanął, jest już na 991,5. Ciekawe, co na to powie wiatr. Na razie pada deszcz, a wiatr ten sam. Idę spać.
Dzień 189, 16 XII 79, niedziela
W nocy się wydmuchało, rano wiała lekka „czwórka”. Rozrefowałem grota, postawiłem genuę. Dzień mglisty. Jestem słaby, niewyspany. Ładowanie akumulatorów. Z lękiem rozkręcałem agregat – co będzie, jeśli nie zechce zapalić szybko, a ja jestem bez sił do walki nim? Na szczęście zaskoczył za drugim kręceniem.
Przebieg dobowy 130 mil, niezły. Myślę, że przy dobrych chęciach 4 godziny wcześniej można było wydłużyć żagle. Ale wtedy zasypiałem. Przy krzątaninie koło żagli między 8 a 9-tą rano pojawiło się pierwsze stado delfinów białobrzuchych, od Atlantyku. Długą chwilę kręciły się koło jachtu, nawoływałem je.
Śnił mi się pedał. W kalendarzu-harmonogramie zapisywał imiona swoich kochanków. Pamiętam tylko jedno: Edward.
Skończyłem czytać „Tazarem ku Antarktydzie”. Wracam do „Rybaków w cieniu krążowników”.
Andrzej Markowski. – Dobry pomysł miałeś z winem, tylko że ta ilość pokryła zaledwie jedną czwartą zapotrzebowania. Dopóki mój okręt nie leży na dnie, a ja będę nim dowodził, masz u mnie pływania, ile zechcesz. Jeżeli morze zapłodni twój talent pisarski, możesz brać udział we wszystkich moich większych rejsach, a zarazem pracować pisząc.
d. po latach: Markowskiego wziąłem w rejs załogowy do Argentyny w 1980/81. Owszem pisał – donosy na mnie do PZŻ. Obrzydził mi rejs. Później napisałem o nim, jako relację z rejsu: „Antyprzyjaciel. Studium pasożyta”.
Wieczorem jakaś dziwna stacja nadała mylny sygnał czasu, o 2 sekundy wcześniej.
Lewa strona.
PLANOWANE ZIMOWE REJSY „DARU PRZEMYŚLA”
1) 1980/81 – Argentyna
2) Karaiby
3) Morze Czerwone
4) Wyspy Kanaryjskie i Zielonego Przylądka.
Dzień 190, 17 XII 79, poniedziałek
Barometr pomaleńku idzie w górę. Bodajby go…! Wiatr w południe osłabł do 1 z W. Wyłączyłem Michała, jest głuchy na wszystko poniżej „trójki”, włączyłem ster wewnętrzny i choć szybkość 2 węzły, a potem tylko 1, steruję ręcznie. W drodze do domu liczy się każda mila.
Zlikwidowałem „skrzynkę niepokoju” w pasażu przy lewej hundkoi. Były 4 flaszki Pinot Noir. Trzy skonfiskowałem i przeniosłem do szafki nad prawą hundkoją. Jest tam już 6 flaszek wina, każda z konkretnym przeznaczeniem: święta, nowy rok, Horn, trawers Falklandów, równik, Zwrotnik Raka. Siódmą i ostatnią wypiłem ad hoc, siedząc przy sterze i planując układ swojej książki porejsowej.
Jest ciepło, na termometrze zewnętrznym 17°C, na wewnętrznym 18°. Zdjąłem sweter i jedną z dwóch koszul, zdjąłem dresy i jedną parę gatek, zdjąłem buty i jedną parę pończoch, zdjąłem czapkę wełnianą. Ale nie zachwyca mnie słoneczna aura, jacht wlecze się, żagle tłuką, muszę warować przy sterze.
A nie dalej jak wczoraj wieczór w koi, zafascynowany szybkością, obiecywałem wziąć się w garść i dzisiaj pięknie sklarować kambuz i podłogi, ścianki przetrzeć szmatką nasyconą denaturatem… Ta pleśń… Tymczasem z trudem gotuję obiad i choć wyliczyłem szerokość z kulminacji, nie mam energii nanieść pozycję na mapy. Na sznurkach na pokładzie suszą się ciuchy.
– „Wyjące pięćdziesiątki”… Chyba dlatego, że człowiek tu wyje w tej flaucie…!
Głównie tłukło osprzętem genui. Nie wytrzymałem nerwowo, w skarpetkach, jednej koszuli i gatkach poszedłem ją zrzucić. Jeszcze nie zdążyła spaść, jeszcze ściągałem jej ostatnie szekle, gdy Słońce zakryło się chmurami i dmuchnęła „czwórka”. Myślałem, że to na skutek wyostrzenia. Nie, to był nowy wiatr o 180° różny od poprzedniego; dmuchało z SSE.
Natychmiast postawiłem z powrotem genuę i zrobiłem zwrot. Szybko rzuciłem pod dek suszące się łachy i pośpiesznie ubrałem sztormiak. Huczała już „piątka”, fali jeszcze nie zdążyła wzbudzić. Znów idziemy bajdewindem, tyle że prawego halsu, swoim kursem E. Czy wiatr będzie tężał? Oto pytanie.
21.30. – Jestem dziwnie przygnębiony i niespokojny od chwili pojawienia się tego wiatru. Z SSE przeszedł na SE, zaczyna zagradzać mi drogę, spychając na północ. No, wolę być zepchnięty na północ niż na południe, w obszar nawiedzany przez góry lodowe. Ale miałem nadzieję, że pójdziemy swoim kursem na E, ewentualnie 080°, a w każdym razie nie mniej niż 070°.
23.00. – Wiatr skręcił na ESE. Wyostrzyłem maksymalnie, przestawiłem samoster. Dmucha nie więcej niż 4, można iść ostro, choć ciska jachtem. Noc czarna.
Dzień 191, 18 XII 79, wtorek
Staje się regułą, że zasypiam dopiero nad ranem, gdy świta. O 2-giej zgasiłem top. Z trudem wstałem po ósmej. Z prawej strony szyi boli, to postrzał, ale największa moja dolegliwość: od dłuższego czasu boli mnie między małym a średnim palcem lewej nogi. Ból stawał się dotkliwy. Kilka dni temu zobaczyłem, że między palcami utworzył się jakby nagniot. Od czego? Czy od butów gumowych? Teraz, gdy tylko to możliwe, chodzę bez butów, w dwóch parach pończoch.
Dziś jest zimno, wczorajszy wiatr z SSE, który dzisiaj dmucha z SE, przyniósł temperaturę 5°C. Jeżeli to między palcami jest odciskiem, to nic groźnego, czy aby nie jest źle zagojoną raną i nie wytworzy się zakażenie? Zastosowałem moczenie w gorącej (morskiej) wodzie. W południe moczyłem godzinę, następnie po wytarciu zasypałem zasypką paliamidową 25% i włożyłem między palce gazę.
Północ. – Po południu wiatr osłabł, Michał sobie nie radził. Sterowałem ręcznie do północy. Wiatr jest słaby, Michał ciągnie, choć ze dwa razy zrobił rufę, brakło wtedy wiatru. Trudno, idę spać parę godzin. Zażyłem aspirynę z herbatą z miodem, coś mnie głowa pobolewała.
Nachodzą mnie czarne myśli w związku z nogą. Co będzie jeżeli rzuci się gangrena? Dokąd się udać? Gdziekolwiek bym szedł, wszędzie ponad miesiąc żeglugi. Do Chile wykluczone, bo mnie zjedzą, gdy przez pomyłkę powiem „yo” (ja) z akcentem argentyńskim (zio). Do Peru szmat drogi, bliżej na Falklandy, ale to za Hornem. Gdy sytuacja stanie się krytyczna, nigdzie nie dojdę. Umrę na jachcie, który po jakimś czasie zatonie na skutek niewypompowania przecieku. Nie wolno pójść na dno z pełnymi flaszkami wina, choćby ich niewiele było.
Lewa strona.
Postaw człowieka w sytuacji bez wyjścia, a otrzymasz bohatera.
Dzień 192, 19 XII 79, środa
Noc bezchmurna, to już reguła. Myślałem, że zasnę o świcie. Świt na wschodnim krańcu strefy czasowej zaczyna się o drugiej, na zachodnim o trzeciej. Była druga, gdy świtało, nie spałem. O czwartej wstałem, zrobiłem śniadanie (resztki wczorajszego makaronu nitki z resztką boczku. Wróciłem do koi. Spałem do 8.30. Jacht stał w dryfie po zwrocie przez rufę.
Przebieg marny, 77 mil, co było do przewidzenia. Dzięki i za to, i że w ogóle idziemy, a na myśl o passie 21 dni, jak na Indyjskim, ogarnia mnie przerażenie. Od dziś zabawiam się przewidywaniem daty opłynięcia Hornu. Wg, średniej od półmetka (180°) do dziś, wynoszącej 113 M/dobę, Horn wypadłby za 30 dni, 18 stycznia.
Wczoraj sklarowałem górną lewą szafkę nad piwnicami i zdezynfekowałem denaturatem, dziś sklarowałem kambuz, przecierając denaturatem wszystkie ścianki. Aż błyszczy. Codziennie będę klarował co najmniej jedną rzecz. Za rufą piorą się ścierki na lince.
Śniadanie zjadłem po kulminacji, obiadu nie chce mi się robić. Zjem konserwę rybną z herbatą, wystarczy mi. Za Hornem będę się pomału odchudzał.
Wiatr słaby, Michał z trudem słyszy go, prowadząc jacht szeroką żmijką. Lepsze to niż flauta. Barometr stanął na 1017.
Kończy mi się deszczówka, zostało około 3 litrów. Przy następnym niżu trzeba będzie nałapać. Klar wnętrza wzmocnił mnie na duchu. Mało kto lubi porządek jak ja, ale mało komu, jak mnie, trudno go utrzymać. Zabrałem się ponownie do nauki włoskiego (L’Italiano. Lezione prima).
Ustaliłem fazy Księżyca na przyszły rok do końca maja. Recytuję „Konrada Wallenroda”. Jacht wlecze się z szybkością 2 węzły. Na maleńkim gazie w dużym garnuszku wyłożonym listwami suszę baterie i wysuszam sekstant nr 2, którego lusterko stałe zaczyna gnić w górnym rogu.
Dzień 193, 20 XII 79, czwartek
Siedzenie przy sterze przestało się opłacać, stanąłem w dryfie pod skrzyżowanymi żaglami i poszedłem spać. O pierwszej wydawało mi się, że da radę iść, dmuchało do 2°. Zszedłem z dryfu postanowiłem siedzieć za sterem do upadłego. Po 15 minutach wiatr zamarł. Spałem, wstałem po ósmej. Dmuchało do 2°, zszedłem z dryfu i sterowałem ręcznie. Po 50 minutach wiatr zamarł do zera. Stoimy, a mnie zaczyna ogarniać przerażenie na myśl o 21 czarnych dniach.
Śniło mi się, że szykowałem się do następnego rejsu dookoła świata solo non stop, w przeciwnym kierunku. W sztormiaku siedziałem w gabinecie pani doktor w przychodni w Rzeszowie, czekając na EKG. Tymczasem pani doktor zajęta była badaniem chłopca. Grzałem się w sztormiaku, zacząłem się również niecierpliwić, że czas ucieka i nie zdążę pozałatwiać wszystkich formalności.
– Długo to jeszcze potrwa? – zapytałem jak najbardziej tylko mogłem delikatnie.
– Co najmniej godzinę! – odburknęła gniewnie pani doktor.
– Wobec tego przyjdę później, tymczasem załatwię dwie sprawy (jedna z nich na milicji) – odrzekłem.
Tu sen się kończy.
O 11.30 zwróciłem się do Papieża, przyklejonego na ścianie:
– Papieżu, jeżeli do osiemnastej nie załatwisz mi wiatru, przykro mi będzie, ale Cię zdejmę!
Za parę minut w czasie kulminacji, chmura zakryła Słońce i dmuchnęła „trójka” z S. Nie licząc linii postawiłem genuę i włączyłem samoster. Szliśmy!
Nie długo trwała radość: po pół godzinie wiatr osłabł do 2, Michał go nie słyszał, musiałem go wyłączyć i przejść na sterowanie ręczne, dla nędznej szybkości 1,5 węzła. Swoją prośbę o wiatr podtrzymałem, precyzując jego siłę „aby słyszał go samoster” i jego kierunek „abyśmy mogli iść swoim kursem”.
Zrobiłem sobie kawy. I tak nie sypiam po nocach, mimo że nie pijam kawy po południu ani nie zażywam środków pobudzających. Zapowiedź flauty zaczęła mnie przerażać, z tego względu, że musiałbym się zabrać do kaczenic i wychodzić za burtę. Toteż nadejście tej słabizny z południa powitałem z ulgą.
Wczoraj i dzisiaj prażę w dużym garnuszku na małym gazie woreczki silicagelu (higroskopijne) Wczorajszą porcją obłożyłem Spidolę w szufladzie, dziś rozgrzany woreczek kładę na sekstancie, na jego lusterku, gdzie w górnym rogu pojawiło się gnicie.
OSTATNI MIESIĄC
Za miesiąc kończę rejs – wyczynowy. Dalsza część, aż po Europę, będzie rejsem przyjemnościowym. Takie postawienie sprawy wyraźnie wzmacnia mnie na duchu i czyni, że ciężar reszty wydaje się lżejszy.
Dzień 194, 21 XII 79, piątek
Do 1-szej po północy sterowałem ręcznie, aż dmuchnęła trójka i Michał prowadził dalej. Po południu 4-5°B z SE, idziemy pełnym bajdewindem, chwilami denerwująco.
Pisałem „Awarię” dla „Życia”. Nic nie pomagało zamykanie uszu na dźwięki z zewnątrz, niepokoiło sumienie. O 18-tej założyłem jeden ref na grocie. Szło lepiej. Wiatr wzrósł. O 21-szej założyłem drugi ref. Jest zimno, 4°C, ręce zgrabiały za tę krótką chwilę.
Nie chciałem zrzucać genui i stawiać sztormkliwra, naprawdę szkoda mi szybkości. Tu się musi iść choćby i czasem przyłożyć batem po żaglach. Na Atlantyku będziemy się rozpieszczać i oszczędzać.
Wiatr z SE spycha mnie na północ. Drobnostka. Musiałem przestawić samoster do bardzo pełnego bajdewindu, za ciężko pracował jacht.
Jacht przechodzi przez obszar na Pacyfiku objęty elipsą, wewnątrz której jest ponad 20 dni o wietrze 7°B i więcej (według Routeing Chart 5128/12) GMT –9. Do Hornu 3200 mil. Dzień H – 20 stycznia.
Dzień 195, 22 XII 79, sobota
Zasnąłem koło czwartej. Zbudziłem się nieprzytomny, na zegarze zobaczyłem, że dochodziła jedenasta. Byłem zdumiony. Wstałem, żeby zrobić linię, dopiero przy odczycie chronometru zorientowałem się, że to dopiero po ósmej. Dziwnie mi się wydawało, że Słońce było na prawym bajdewindzie. Po wpisaniu spałem dalej.
Wiatr zelżał, po 14-tej zdjąłem jeden ref z grota. Przebieg dobry 140 mil.
Po dwóch godzinach zdjąłem drugi ref. Lecz wieczór żegluga znów stała się nieco niespokojna na skutek licznych szkwałów. Trudno, trzeba iść, nie będziemy się refować.
Skończyłem „Rybaków w cieniu krążowników”. Do Hornu 3060 mil. Dzień H – 19 stycznia.
Dzień 196, 23 XII 79, niedziela
Od 2-3 dni czuję jakby postrzał w okolicy lewej nerki. Postanowiłem dziś rano przyłożyć kapsiplast. Ku swemu przerażeniu namacałem w tym rejonie kulkę wielkości orzecha laskowego. Przyłożyłem dwa plastry. Czy to tylko postrzał? Ale skąd ta kulka? Co to jest? W niektórych pozycjach niemożliwością jest zgiąć się lub wyprostować. A tu jeszcze ponad miesiąc do ciepłego klimatu.
Chodzę bez butów, w trzech parach pończoch, ze względu na dolegliwości przy małym palcu lewej nogi. W bucie boli. Na wszystkich mapach mam z prawej Horn. Wczoraj wszedłem w półgeneralkę wschodniej części południowego Pacyfiku.
Tęsknię do ciepła, ciepło to życie, tęsknię do gorącego Słońca, tęsknię do upałów, do ciepłego deszczu, do Atlantyku i jego tropików. Dziwnie, jestem na trasie Suwa – Cieśnina Magellana i C. Horn, przecinałem trasy Auckland – Valparaiso i Sydney – Valparaiso, Wellington – Valparaiso, Melbourne – Cieśnina… i ani razu, ani w dzień, ani w nocy nie dostrzegłem statku. Gdyby nie to, że wiele długich rejsów dało mi zaufanie do swojej astronawigacji, zacząłbym się chyba obawiać o trafność pozycji.
W dobrym momencie przetarła się linka samosteru; o 19-tej usłyszałem brzęk ściągacza uderzającego o pokład. Wymieniłem obie linki, mam przygotowany zapas, jacht tymczasem spokojnie szedł sam, trochę ostrzej, jeszcze było jasno. Tym razem linki założyłem bez ściągaczy, ale dodałem trzeci łańcuszek.
Wieczór zapaliłem lampę, pali otwartym płomieniem. Nauczyłem się „Alpuhary” na pamięć.
Z Quito w Ekwadorze słucham amerykańskiej stacji, nadawali kolędy, niepodobne do naszych. Zażyłem drugą aspirynę Bayera i pójdę do koi. Słaba „trójka”, ale Michał jeszcze ją słyszy. Boję się, żeby wiatr nie osłabł, nie mam ochoty siedzieć przy sterze.
Dzień 197, 24 XII 79, poniedziałek
Wigilia. Myślami jestem bez przerwy w domu, tam tylko jedna godzina więcej niż na moim chronometrze, ale 10 godzin więcej niż na moim zegarze pokładowym. Widzę kiedy siadają do stołu, tam już ciemno, zimno, godzina 18-ta, u mnie dopiero 10 rano.
Siedząc przy stole rozmawiają o mnie, widzę na twarzach niejaką troskę, że od trzech miesięcy nie ma wieści o mnie, ale w sercach jest nadzieja i wiara, że żyję, że żegluję, że idę do przodu. Spoglądają na mapę z naniesionymi terminami i wskazują miejsce w przybliżeniu, gdzie się znajduję na Pacyfiku. Gdyby wiedzieli, że naprawdę jestem blisko tego miejsca, jakże by się ucieszyli.
Żegluga spokojna, noc zleciała bez wrażeń, rano przestawiłem samoster o jeden otwór na odpadanie, gdyż wiatr skręcił s SSE na S, i zrobiłem pierwszy wertykał. Spałem dalej, gdy się zbudziłem zobaczyłem na zegarze, że dochodzi pierwsza, czyli przespałem kulminację. Nie zmartwiłem się tym zbytnio, sen jest ważniejszy.
Ten zegar z wymalowanymi wąsami stref ciszy na grafii często wprowadza mnie w błąd, gdy z koi zaspany patrzę do tyłu na niego. I tym razem okazało się, że to nie pierwsza, a dopiero dziewiąta rano dochodzi. Ubrałem się i zrobiłem następną linię.
Ciągle myślami w domu. Przed południem zjadłem makrelę w puszce, herbatę, biskwity szalupowe. Lektura: „U progu XXI wieku”.
Choinka stoi na świeczniku na stole nawigacyjnym, nastrój jest świąteczny, lecz bardzo odbiega od domowego. Wiatr umiarkowany 3-4 z częstymi szkwałami do 5°, Słońce często zachodzi za bardzo ruchome dziś chmury. Z trudem zrobiłem kulminację, przedtem przeszedł krótki deszcz ze szkwałem. Wiatr waha się między SSE a S, toteż w zależności od tego przestawiam samoster o jeden otwór w prawo lub w lewo. Jacht idzie z szybkością 5 węzłów kursem wschodnim.
Gdy w Polsce była północ, u mnie wypogodziło się na dobre. Słońce świeci mocno na czystym lazurze nieba, jedynie nad horyzontem wisiały kłęby brudnawych chmur, woda oceanu miała kolor jasnej ultramaryny.
Obliczyłem sobie warunki pod Hornem w dniu H (od 17 do 23 stycznia). Noce będą bezksiężycowe, lecz absolutnej ciemności będzie od dwóch do trzech godzin.
Jak sobie urządzić wigilię? W kraju wszyscy obżarci, już śpią, lecz przez dzień głodowali się do pierwszej gwiazdki, aby zasiąść do licznych dań wigilijnych. U mnie będzie tylko jedno danie, barszcz ukraiński z parówkami, a do pierwszej gwiazdki, jako że dni są najdłuższe, daleko. Zjem swój barszcz o 16-tej.
O 20-tej zorientowałem się, że top świecił się cały dzień od północy! Jak to się stało, że go nie zgasiłem? 36 Ah zmarnowane, dwie godziny ładowania. Pierwsza nagana z wpisaniem do „Dziennika”, jaką kiedykolwiek udzieliłem; pierwsza nagana, jaką wpisano mnie.
22.00. W wieczór wigilijny nie zobaczyłem ani jednej gwiazdy, gęste chmury pokrywają niebo. Sierp Księżyca wyjrzał na moment zza chmur, ale i on został odgrodzony szczelną kurtyną stratusów.
Radio Nacional de España – Servicio de Ultramar nadawało na 25 m (Ryga). Na Spidoli odebrałem sygnał czasu nadany przez BBC oraz wysłuchałem wiadomości. Ciągle z tymi zakładnikami w ambasadzie amerykańskiej w Teheranie, 50 ludzi trzymanych przez siedem tygodni. Ajatollah Chomeini jest niepoważny, straciłem do niego sympatię, jaką ewentualnie mogłem żywić z początku.
Do Hornu 2677 mil. Dzień H – 18 stycznia.
Dzień 198, 25 XII 79, wtorek
Zasnąłem po zgaszeniu światła topowego, po 2-giej. Rano stwierdziłem, że wiatr poszedł w prawo, na W, jacht szedł na SE. Przestawiłem samoster. Potem linia pozycyjna, a potem sprawy zaczęły się spiętrzać. Przed śniadaniem wydobyłem list Adama Stafieja i przeczytałem życzenia oraz złamałem się opłatkiem. Była to chwila wzruszająca, czułem żar pod powiekami. Po śniadaniu Kulminacja. Zaraz po wyliczeniu pozycji zrobiłem zwrot, przedtem zrzuciłem genuę, która w prawym baksztagu źle się czuła. Po zwrocie nie mogłem ustawić jachtu na kurs, musiałem zrzucić bezana. Wówczas postawiłem genuę na spinakerbomie na motyla. Ugotowałem ryż. Po uporaniu się ze wszystkim otworzyłem flaszkę Pinot Noir, przed wypiciem złamałem się opłatkiem z Żoną i dziećmi. W listach dopisywałem życzenia świąteczne.
Obiad: ryż z golonką i marchewką, kompot śliwkowy. Choć wiatr nie jest silny, lekka piątka, kurs jest denerwujący (idę pod grotem i genuą na motyla), parę razy Michał zrobił rufę. Po obiedzie położyłem się do koi – rufa, wyskoczyłem w skarpetkach, pokład był już mokry, nim sprowadziłem jacht na kurs poczułem mokro na stopach.
Przy zrzucaniu i stawianiu genui czułem okropny ból w biodrze, zwłaszcza gdy schylony prostowałem się. Wśród tej pracy słychać było tylko moje jęki.
Od 10 do 14 ładowałem akumulatory, a do „Dziennika” wpisałem ostrą naganę za zmarnowanie 36 Ah przez nie wygaszenie topu wczoraj o świcie.
Popołudnie, wieczór i noc pochmurne. Przeszła mżawka ze szkwałem. Udoskonaliłem wiaderko (zrobiłem dwa otwory do podwiązania, gdyż nie ma rączki) na deszczówkę, jednak napięcie sytuacji nie sprzyjało do łapania.
Wieczór wiatr nieco zelżał, zrobiłem sobie legowisko z materacu na pace silnika, w poprzek. Kto wie, czy nie lepiej byłoby tak spać na tych mocnych przechyłach na boki.
Czuję się zmęczony i słaby. W radiu podły program.
22.00. – Szło dobrze, Michał trzymał kurs. Zdejmowałem po kolei, najpierw zydwestkę, potem bluzkę sztormiaka, po długiej, długiej chwili, portki, a następnie buty. Wtedy natychmiast strzeliła rufa. Oh, dear! muszę być ubrany i w pogotowiu.
23.00. – Położyłem się na materacu, kompletnie ubrany, w kufajce. Zwrot – rufa (23.00).
Dzień 199, 26 XII 79, środa
Niestety, nawet na tym prowizorycznym legowisku i ubrany nie dane było mi wypocząć. Michał albo robił rufę, albo ostrzył do półwiatru, nie mogąc stąd odpaść. O północy wyłączyłem go i przeszedłem na sterowanie ręczne spod deku. Lampka nad kompasem skutecznie oślepia, nie pozwalając dostrzec niczego, nawet światła, na morzu. Co pół godziny wystawiam głowę z zejściówki, aby zlustrować ocean. Szybkość była bardziej przerażająca, niż zachwycająca. I mnie nie udało się uniknąć rufy.
O drugiej zaczęło świtać, o trzeciej było całkiem jasno (przekroczyliśmy właściwie granicę z następną strefą GMT –8). Wiatr nieco zelżał. O trzeciej przekazałem ster Michałowi, a sam pośpiesznie zrzuciłem grota, który jest bardzo trudnym żaglem w fordewindzie. Na spinakerbomie, na prawej burcie, postawie kliwra III. Poszedłem spać o 4.30.
Udało mi się zrobić pierwszy wertykał przed siódmą, potem niskie chmury gęsto pokryły niebo, mżawka siąpiła całe dopołudnie.
14.00. – Dmucha słaba czwórka z W. Przydałoby się zamienić kliwra III na kliwra I. To prawda, nie chce mi się, choć przygotowałem szekle i uciąłem kawałek łańcucha kotwicznego na strop. Siąpi i jest zimno, kliwra trzeba wytaskać z mesy, potem cała kombinacje ze spinakerbomem. Ale nie tylko; barometr idzie dość szybko w dół (jest na 1002, za 9 godzin spadł 9 mb) i trochę się tego boję. Chociaż przekonałem się, że tutaj, w tej porze roku spadki ciśnienia nie niosą sztormów. Co robić?
17.30. – Nie było rady, nie pomogły tłumaczenia typu „te 15 czy 20 mil więcej na dobę nie zbawi nas”. Sumienie wierciło świadomość, więc zrezygnowany zabrałem się do tej roboty.
Dawno już robota nie szła mi tak opornie, pechowo i niezdarnie. Zaczęło się od tego, że z braku stropów zrobiłem strop z łańcucha kotwicznego, odcinając kawałek przez przepiłowanie z obu stron jednego ogniwa. Nie chciało mi się szukać piłki, piłowałem pilnikiem w imadle. Spory kawałek łańcucha musiałem wyciągnąć z achterpiku, aby koniec doszedł do imadła w mesie.
Gdy wyciągnąłem kliwra I z mesy okazało się, że do jego rogu halsowego jest przymocowany szeklą jego strop. Moje piłowanie było niepotrzebne. Wyniosłem, a raczej wyciągnąłem kliwra I, wpiąłem go szeklami w przedni forsztag. Wypiąłem ze spinakerbomu kliwra III, spinakerbom podwiązałem do kosza dziobowego z prawej strony. Jacht szedł pod samą genuą też na spinakerbomie, lecz na lewej burcie.
Odszeklowałem szot kliwra III, kładąc tymczasem kombinerki na kłębach żagla. Sklarowałem kliwra III w baleron, na pokładzie. Gdy chciałem szeklować szot kliwra I przypomniałem sobie, że kombinerki były na zwałach żagla. Rozwiązałem kliwra III, przeszukałem wszystkie fałdy. Tak samo w kliwrze I, kombinerek nie było. Zły na siebie – a właśnie pracując nimi wspominałem ich historię, ile to razy zostały uznane za zaginione, zawsze się znajdowały. Tym razem koniec, kropka. Musiały wpaść do wody, gdy klarowałem kliwra III. Poszedłem po inne. Wtedy, mając je już na dziobie, zobaczyłem, że moje kombinerki, jak zwykle, są wepchnięte w konsolkę windy fałowej. A przecież uważnie sprawdziłem wszystkie cztery, jako ze tam wpycham kombinerki. Nie było ich.
– Ślepyś! – skwitował sprawę Realnie Patrzący.
– Nie szkodzi, grunt, że kombinerki znów się znalazły! Lubię je za te wszystkie perypetie – odparłem ugodowo.
Wszeklowałem szot w kliwra I, wybrałem go odciągając spinakerbom od forsztagów. Gdy podszedłem pod grotmaszt, żeby wszeklować fał, okazało się, że róg szotowy kliwra wypiął się z noku spinakerbomu.
Ponieważ stalówka biegnąca wewnątrz spinakerbomu od jego noku do pięty, służąca do luzowania zaczepu na noku, jest zerwana, do ucha tego zaczepu przy noku podwiązałem cienką stalówkę, biegnącą zwisem aż pod grotmaszt. Nie wiem jakim sposobem, przecież uważałem, musiała się gdzieś zahaczyć, gdy wybierałem szot i pociągnęła za ucho. Kliwer został wypięty.
Wyluzowałem fał spinakerbomu i bras, rurę podwiązałem z powrotem do kosza. Róg szotowy kliwra pływał już w wodzie. Wybrałem żagiel z wody, przeciągnąłem róg na dziób i wpiąłem z powrotem w zaczep na noku spinakerbomu. Odpiąłem fał kliwra z ucha pod grotmasztem, żeby go wszeklować w róg fałowy żagla. Okazało się, że biegnie po zewnętrznej stronie fału lewego spinakerbomu, na którym pracuje genua.
– Wychodź na maszt, ty bał…. ! – z pogardą wycedził Realnie Patrzący.
Fał spinakerbomu wychodzi z masztu nad salingiem, należało tam wyjść i przełożyć fał kliwra wokół fału spinakerbomu. Już szedłem w kierunku zejściówki, aby wyjść na maszt należało ubrać tenisówki, gdyż buty nie mieszczą się w szczeblach, gdy przyszło mi do głowy inne rozwiązanie. Opuściłem genuę do połowy, poluzowałem fał i bras spinakerbomu, przez co doszedł do forsztagu, wtedy bez trudu, z pokładu, przełożyłem fał kliwra wokół fału spinakerbomu, podniosłem genuę i wybrałem fał i bras spinakerbomu.
Wówczas okazało się, że fał kliwra w dalszym ciągu nie może być założony: biegł po lewej, zewnętrznej stronie tylnego forsztagu. Należało go przenieść wokół genui i jej forsztagu.
Ponownie opuściłem do połowy genuę, poluzowałem fał i bras spinakerbomu, którego podwiązałem do kosza dziobowego, aby nie tłukł o forsztagi. Górna część żagla miotała się w łopocie, podwiązałem ją krawatem, przekładając stalowy fał pokaleczyłem się do krwi na jakieś wszy. Gdy go wreszcie z trudem przełożyłem, wtedy dostrzegłem rozprucie przy przednim liku na brycie genui. Zdumiewające: jacht bez żagli szedł fordewindem pod samosterem, bardzo pomału, ale szedł.
Zabrałem się do szycia na dziobie. Wiatr plątał mi nitkę, zrobił się węzeł. Musiałem przynieść nożyczki, odciąć, szyć resztą nici. Tymczasem skończyło się z kursem fordewindowym, jacht stanął bokiem do fali, która bijąc o lewą burtę skrapiała mnie, siedzącego na koszu dziobowym z lewej burty.
Po zszyciu genui postawiłem kliwra I – a mogłem był go postawić, i trzeba było, przed szyciem. Następnie stanęła genua. Robota, która miała trwać maksimum godzinę, trwała 2,5 godziny. Zmarzłem. Ale jacht skoczył do przodu na dużej szybkości.
– Dasz pół kubka wina? – przymiliłem się do Szefa.
– Dam z butelki na Nowy Rok, ale muszę przyznać, że wiele było tu dodatkowej roboty w wyniku twojej niezdarności! – skrytykował oschle.
– No, trudno, stawiając na spinakerbomie genuę, wczoraj, nie przewidziałem, że dziś będę stawiał kliwra I – przyznałem ze skruchą.
– Nie rob ze mnie idioty takim tłumaczeniem! Fał przedniego forsztagu ma być zawsze między fałami spinakerbomów! – warknął.
– Tak jest! Ale żeby go klarować w prawo lub lewo od fału tylnego forsztagu, gdy na tym stawia się żagiel, trzeba być futurologiem, he, he – grzecznie lecz zgryźliwie wyjaśniłem swe racje.
Nic na to nie odpowiedział, łatwo bowiem być mądrym po fakcie; a gdzie był szef, gdy zaczynałem?
Tymczasem barometr szedł dalej w dół, o 18-tej stał na 998; wiatr nieco stężał czyniąc problematyczną całą akcję zamiany kliwra III na kliwra I. Szybkość i niespokojna jazda bardziej niepokoi niż zachwyca.
Od półmety 19 dni. Do Hornu 2544 mil. Dzień H – 18 stycznia.
Dzień 200, 27 XII 79, czwartek
Po zgaszeniu topu o 2.30 zasnąłem. Do południa pochmurno, jedną linię udało mi się zrobić dwie godziny przed kulminacją. Z tej linii i orientacyjnego przebiegu wywnioskowałem, że jestem dalej na południu niż sądziłem. Tutaj, aż po 50-ty równoleżnik, podchodzi granica lodów.
Po wczorajszych pracach przy żaglach boli mnie bardzo prawe ramię w rejonie stawu barkowego. Z trudem podnoszę rękę. Przyłożyłem plaster na to miejsce oraz drugi w rejonie lewej nerki, gdzie dalej wyczuwam kulkę pod skórą.
Tak chciałbym trochę wypoczynku, wiem, że tu go nie będzie, do Hornu i trochę dalej, aż po trawers Falklandów. to stan ostrego pogotowia i napięcia. Jak zbawienia wyglądam Atlantyku, co mi tam, że od Hornu jeszcze 11 tysięcy mil do domu, skoro zdjęty zostanie ten miecz Damoklesa, który tu nieustannie wisi nad moją głową.
Rano wymieniłem butlę gazową. Za 200 dni zużyłem 2 butle po 11 kg. Mając dwie butle w nadmiarze zastanawiam się, czy by nie ogrzewać wnętrza gazem, paląc po parę godzin dziennie, aż po Horn.
Między kciukiem a wskazującym lewej ręki wiele bolesnych zadrapań od fału kliwra. Spryskuję panthenolem. W kulminacji nadał Słońca nie ma, a tak chciałbym znać swoją szerokość, ze względu na tę granicę lodów, bardziej niż długość.
Jestem cały obolały: lewa noga między ostatnimi palcami, lewe kolano od wewnątrz, w rejonie lewej nerki, prawy bark, lewa ręka przy kciuku, a jeszcze i na szyi czuję z prawej postrzał i ból przy kręceniu głową.
– To nie kręć głową! Czy musisz?
15.00. – Parę razy doskoczyłem pomóc Michałowi. Aż strach patrzeć na fale od rufy i naszą szybkość. Są tak strome – jakie 6 metrów wysokości – iż wydaje się, że każda wpadnie na rufę. Ale nie pada ani kropla, jacht podnosi rufę jak kaczka. Uciekam pod dek, niech Michał martwi się sam, mnie ten widok denerwuje.
Rozłożyłem generalkę Pacyfiku łącznie z Australią (2683). Rozkoszuję się tym widokiem, tą długą łamaną kreską od trawersu Leeuwin po dzisiaj. Przypominam sobie jak bardzo chciałem mieć za sobą trawers piątego kontynentu, szczególnie Morze Tasmana, a później być za bramką wysp Bounty – Antipodes. Dziś połowa trasy przeżeglowana od tej bramki do Hornu. Dziś bardzo chciałbym być za Hornem.
Dla dodania sobie odwagi wypiłem resztę wina z wczoraj napoczętej flaszki, a przeznaczonej na Nowy Rok. Sorry! Barometr jeszcze pomału idzie w dół, jest na 977,7, ale wydaje się, że niż już przeszedł, barometr z rozpędu jeszcze spada, hamując gwałtownie.
Te niże trzeba wykorzystać do szybkiej jazdy. Że to nieco ryzykowne? Bardziej ryzykowne byłoby zwlekanie i zbyt późne pojawienie się pod Hornem.
22.00. – Wyjrzałem na zewnątrz. Przez chwilę stałem w zejściówce obserwując bieg jachtu. Nic groźnego się nie działo, jacht szedł dobrze. Wtedy zobaczyłem ją: przyszła z prawego baksztagu, wypiętrzona, kotłująca się, duża. Gdy jacht znalazł się na jej szczycie obróciła go w lewo o 90°. Sztaksle wpadły w panikę, samoster nie był w stanie naprowadzić jachtu na kurs. Doskoczyłem, wypiąłem łańcuszek z rumpla i naprowadziłem jacht na kurs.
Ledwie wszedłem do środka, znów jacht obrócony do półwiatru, tym razem w drugą stronę. Znowu wyskoczyłem, fala chlapnęła mnie.
Po powrocie ubrałem znów sztormiak. Szkwał przeszedł, jacht idzie dobrze.
O 18-tej Ruscy nadali sygnał czasu! Po raz pierwszy słyszę go na ich stacjach. Licho wie, czy można na nim polegać. Nie korzystam z ich sygnału czasu.
Barometr od pięciu godzin stoi na 977,7. Czy to jest dół? Zapaliłem lampę ciśnieniową. Po chwili zgasiłem ją i zapaliłem świeczkę. Lampa świeci dużo słabiej od świeczki, a przy tym smrodzi, źle spalając.
Od półmety 21 dni. Do Hornu 2236 mil. Dzień H, za 19 dni – 16 stycznia.
Dzień 201, 28 XII 79, piątek
Po czwartej rano wyostrzenie do półwiatru, żagle w łopocie, nim zdążyłem się ubrać i wyjść, genua rozpruła się wzdłuż całego brytu w górnej połowie. Zrzuciłem genuę, sklarowałem spinakerbom. Genuę wyszeklowałem i przeniosłem do kokpitu. Samoster przestawiłem, gdy wiatr skręcił na WSW. Trwało to 2 godziny. Zmarzłem. Wróciłem do koi ogrzać się. Wtedy dopiero poczułem bóle we wszystkich miejscach, dziwiłem się jak mogłem walczyć ze spinakerbomem i żaglami, skoro tu nie mogę prawą ręką naciągnąć koca na głowę.
Wstałem o 9-tej zdecydowany postawić dwa kliwry na motyla, kliwra I i kliwra II (półsztormowy). Już odwiązywałem kliwra I, żeby go przenieść na lewą burtę, dmuchnęło mocniej, rozsądek wziął górę. Wytaskałem kliwra II. Co chwila przechodzi mżawka, wtedy idę pod dek.
15.00. – Na spinakerbomach stoją dwa kliwry: KL II na lewej burcie (pierwszy raz użyty w tym rejsie) i KL III na prawej. Napracowałem się okrutnie, nie czuję rąk. Pracując marzyłem o szczęściu, jakiego doznam, gdy uporam się z tymi żaglami i znajdę się już pod dekiem. Zrobiłem jeszcze kulminację i postawiłem kliwra III.
Wtedy wypogodziło się, wiatr zelżał, trzeba by to wszystko zrzucić i postawić na lewej burcie kliwra I, a na prawej kliwra II. Nie miałem już sił. Przestawiłem Michała o 1 otwór na ostrzejszy kurs, na około KD = 090° (dmuchało WSW) i poszedłem pod dek.
Zaraz przyszedł szkwał z deszczem, wtedy nie żałowałem, że niosę te dwa mniejsze sztaksle. Szkwały zresztą chodzą jeden za drugim, niebo od czarnego do słomianego.
Zjadłem puszkę makreli, herbata, biskwity. Dla ogrzania wnętrza palę duży palnik na kuchence. Temperatura z 11° podniosła się do 15°C (rano było 9°C). Nad palnikiem suszę koszulę. Szybkość 4 węzły nie jest zła, w szkwałach 5. Wyciągając 115 mil/dobę prognoza wskazuje Dzień H na 16 stycznia, tak jak było w założeniach. Suszenie koszul i skarpet.
Barometr poszedł nieco w górę. Od Nowej Zelandii takiego Pacyfiku nie było. Fala duża, przechyły głębokie i gwałtowne. Wszystko chodzi w prawo i lewo. Co chwila ta większa fala niemal kładzie jacht. Chodzi duża fala, ale nie jest agresywna, nie zagraża. Tyle, że przekręci jacht o 90°, ale pod tymi żaglami Michał naprowadza o własnych siłach na kurs.
Zamierzałem po południu pójść z termoforem do koi i ogrzewać nim te miejsca, gdzie przyłożyłem plaster. Ale trzeba szyć genuę. Zniosłem ją z kokpitu do środka. Jest to szycie na kilka dni. Czy skończę w tym roku?
19.00. – Szyłem 3,5 godziny. Rozprucie jest na całej szerokości brytu, długości około 2,5 m, przy czym połowa od strony wolnego liku jest wystrzępiona. Tu trzeba będzie założyć łatę. Horrendalna robota. Dziś przeszyłem jeden ciąg na połowie, a ma ich być cztery.
Dzień 202, 29 XII 79, sobota
Noc była bezksiężycowa, jasna. Jeszcze za dnia poszedłem do koi z termoforem, przykładając go na przemian do lewej nerki i do prawego barku. O północy dokonałem ostatniego wpisu do „Dziennika” i poszedłem spać na dobre, nie świecąc topowego na te dwie godziny do świtu, przy jasnej nocy.
Chyba zasnąłem szybko. Raz tylko otworzyłem oczy, była 6-ta, Gdy otworzyłem następnym razem, była już 9-ta. Ubrałem się, czułem się słaby i obolały, lecz zabrałem się do roboty: miałem na lewej burcie zamienić kliwra II na kliwra I na spinakerbomie, a na prawej kliwra III na kliwra II, też na spinakerbomie (z tej strony żagiel pracował na fałszywym halsie, więc powinien być mniejszy).
Zamiast przepinać kliwra I na przednim forsztagu z prawej na lewą burtę, przeniosłem go dookoła forsztagu, pięknie związanego w długi baleron. Zamiana poszła sprawnie. Przy zrzucaniu kliwra III, opuszczając spinakerbom na fale, tak niezręcznie to zrobiłem, że nokiem zarył w wodzie, woda pociągnęła go aż po wanty, i wyszorował mi z masztu swój fał. Z trudem podniosłem go z wody w rękach i przywiązałem na koszu dziobowym.
Zostałem bez fału prawego spinakerbomu. Przeszedł drugi już szkwał deszczowy w czasie tej roboty, zszedłem pod dek. Obmyśliłem, że na ostatnim szczeblu pod salingiem podwieszę bloczek, przez który poprowadzę fał spinakerbomu.
Lecz tymczasem po szkwale i kulminacji podniosłem spinakerbom na fale foka (fał przy sztagu). Po tej robocie zjadłem śniadanie, szyneczka podsmażana, suchary, herbata, jako lektura „Na progu XXI wieku” Zygmunta Pikulskiego.
Przebieg dobowy 135 mil zachwycił mnie, nie sądziłem, że będzie tyle. Idziemy pięknie, dużymi krokami w kierunku Hornu. Barometr pomału idzie w górę, wiatr spokojniejszy WSW 4°B, chodzą często szkwały z deszczem, lecz słabsze. Michał radzi sobie, jako że i fala jest mniejsza. Byłbym zachwycony życiem, gdyby nie zmora tej długiej łaty na genui.
18.00. – Uzmysłowiłem sobie, że od paru godzin nie było szkwałów. Rozpogodziło się. Wyszedłem na dek poprawić to i owo, stanąłem pod bezanmasztem podziwiając krajobraz. Choć Słońce sporo nad horyzontem, Księżyc już przybył do służby. Żegluga spokojniejsza, dmucha „czwórka” z WSW, fala zmalała do 4, choć czasem przywędruje jakaś zabłąkana z głębi rodem. Jachtem mocno kołysze na boki, idzie szybko, 7 węzłów pod KL I i KL II na motyla.
Zadumałem się. Uzmysłowiłem sobie, że jestem daleko od ludzi, a przecież nie odczuwam samotności. Chciałbym, żeby ten wiatr dmuchał mi do końca rejsu, aż po Gdynię. Oczywiście jak każdy wiatr, za wyjątkiem pasatu, tak i ten wydmucha się i przyjdzie inny. Żeby tylko nie przeciwny… Zrobiłem zapasowe linki do samosteru, ale do genui dzisiaj się nie zabiorę, nie chce mi się.
10.00. – Dziś czuję się szczęśliwy. Ogarnia mnie senność. Zagrzeję wody do termoforu i pójdę do koi przez zmrokiem.
Sen: Śnił mi się jakiś Włoch, który bardziej był podobny do Araba, niż do Włocha. Nazywał się Ficio Kulpa (Ficio to imię, a Kulpa nazwisko). Rozmawiałem z nim po włosku (pierwszy raz we śnie rozmawiam po włosku), pomału dobierając słów, jako że języka nie mam opanowanego. Był w Polsce czasowo, zachwycał się dziewczynkami, które, gdy zaśnie, budzą go klepaniem po policzku, ze słowami „ciapciuś, dupciuś”. Był to sen między 6 a 9-tą.
Od półmety 22 dni, do Hornu 2,101 mil. Dzień H na 18 dni, 16 stycznia.
Dzień 203, 30 XII 79, niedziela
W koi było przyjemnie, gdy z termoforem na nerkach czytałem „Na progu XXI wieku”. Gdy odłożyłem książkę, gdy ogrzałem drugim podgrzaniem wody prawy bark i gdy usiłowałem zasnąć, sen nie przychodził. Po czwartej jeszcze nie spałem. Przed siódmą zadzwonił budzik na pierwszy wertykał. Wstałem półprzytomny, Słońca nie było, zadowolony z tego wróciłem do koi. Spałem do 9-tej. Śnił mi się komandor Czerwiński.
Wiatr skręcał na WNW, jacht poszedł na SE. Przestawiłem nieco samoster. Kliwer I na lewej burcie i tak pracuje na fałszywym halsie. Wypadałoby zamienić ich, KL II z KL I. Szkwały z deszczem chodzą gęsto. Wtedy pośpiesznie ubieram sztormiak, na ogół, gdy kończę się ubierać, szkwał mija. 15 minut przed kulminacją przetarła się lewa linka przy bloczku na koszu rufowym. Dobrze, że wczoraj zrobiłem dwa zapasowe, teraz szybko wymieniłem linkę, żagle się nawet nie zorientowały.
20.000. – Szyłem grota na pokładzie pod masztem (były przetarcia szwów aż na pięciu brytach), wtem na moich oczach w przeciągu kilku sekund wiatr z NNW zmienił się na SW, a po kilkunastu minutach na SSW, przybierając przy tym na sile.
Zdjąłem najpierw spinakerbom z kliwra I o po półgodzinie musiałem zrzucić kliwra II, będącego na motyla na spinakerbomie. Nie lubię tego żelastwa, spinakerbomy bardzo krępują kurs, nie pozwalając na większe odchyłki. Iść przy założonych spinakerbomach przy niespokojnym barometrze, to tak, jak iść po rozgrzanych węglach.
Pod wieczór wiatr zelżał do 4, ale duża martwa fala kładzie jachtem w obie strony w głębokich przechyłach. Czuje się bardzo zmęczony. Po skończeniu szycia grota zrobiłem obiad, była już 19-ta. Osłabłem. Z termoforem pójdę do koi.
Dzień 204, 31 XII 79, poniedziałek
Zasnąłem po pierwszej, spałem nieźle. O czwartej rano przestawiłem Michała, gdyż wiatr skręcił, jacht szedł na ESE. Rano postałem kliwra II na spinakerbomie, a po kulminacji założyłem spinakerbom i na kliwra I. Znów jestem spętany żelastwem, ale barometr idzie do góry, a wiatr słabnie.
W kulminacji wypogodziło się, dmucha 3-4°B z W. Otrzymałem kartkę noworoczną od Adama Stafieja. Wiatr poszedł dalej na NW. Trzeba było przerzucać kliwra I na prawą burtę, aby szedł na własnym halsie, kliwer II, który jako mniejszy łatwiej pójdzie na fałszywym halsie. O 16-tej wziąłem się do dzieła, które obliczyłem na godzinę. Trwało godzinę i 20 minut. Oto technologia wykonawstwa:
- a) KL II w dół, z prawym spinakerbomem
b) KL III w górę na sztagu
c) samoster na lewy baksztag
d) KL I w dół z lewym spinakerbomem oraz przewinięciem żagla wokół przedniego forsztagu
e) KL II w górę na lewym spinakerbomie
f) samoster na prawy baksztag
g) KL III w dół
h) KL I w górę na prawym spinakerbomie
i) samoster na lewy (pełny) baksztag.
W trakcie tej pracy doszło mnie pytanie:
– A wina dasz po robocie?
– Dam, z flaszki przewidzianej na Horn. Ale rób!
Niezbyt sprawnie szła praca, szot kliwra III aż 4 razy przepinałem, raz był wpięty w linkę luzującą zaczep prawego spinakerbomu, drugi raz żagiel owinięty był wokół spinakerbomu, trzeci raz szot szedł wewnątrz przedniej wanty. Och, miałem ochotę odmówić obiecanego wina!
Chciałem złożyć życzenia Przyjaciołom w Polsce. O 18-tej byłem po robocie, jacht szedł jak należy, w Polsce była 2-ga po północy, Nowy Rok. Wzniosłem toast i wpisałem go do „Dziennika”:
„Z myślą o wszystkich Polakach, pod polską banderą żeglarską i służąc Polskiej Sprawie, wznoszę toast noworoczny za pomyślność, rozwój i szczęście Polski, naszej Ojczyzny!”
Z kubkiem Pinot Noir wychyliłem się w zejściówce:
– I Wam, kochani, życzę przede wszystkim szczęśliwego powrotu do Ojczyzny, do portu macierzystego Gdyni! Michał, siwki! Maszty! I Ty, kochana, piękna Balti, dzielny mój okręcie! I Tobie, Pacyfiku! Lubię Cię. Obyśmy się jeszcze spotkali w rejsach żeglarskich!
Słońce świeciło na pogodnym niebie, pokład był suchy i choć zimno, ubrałem kufajkę i z kubkiem poszedłem na dziób. Tam dopiero słychać i widać rozmowę jachtu z oceanem. Podziwiałem okręt, biało-czerwona mocno już wystrzępiona powiewała na tle niebieskiego firmamentu, nakrapianego kępkami białej waty chmurek. Rozczuliłem się. Ucałowałem pokład. Koło twarzy zwisał róg fałowy kliwra III. Przytuliłem go i pocałowałem.
– Ty też byłeś dzielny i potrzebny i spisałeś się doskonale! – pochwaliłem.
Gdy ziąb dobrał się do mnie wróciłem pod dek. Rozłożyłem generalkę Pacyfiku. Już tak mało zostało do przepłynięcia, jedna czwarta tego wielkiego oceanu.
Kocham Cię Pacyfiku, jesteś najpiękniejszym oceanem, po Atlantyku!
Czegoś chciałem poszukać w teczce, znalazłem list Staszka Surmacza i utknąłem… Rozmyślałem o swoim szczęściu. Oto moi serdeczni i szczerzy przyjaciele, martwili się o sprawę, pomagali sercem, duszą i czynem. Kocham Was, Przyjaciele!
Wiatr poszedł na NW i uparcie namawia mnie do składania się w łagodny łuk w stronę Hornu. Czy to nie za wcześnie, 15 dni przed jego trawersem? Dobrze, chodźmy na ESE, te 110°, tak aby na długości 80°W być na szerokości 56°10’S.
Śniło mi się czterech Afgańczyków, którzy przyjechali służbowo do Polski. Siedzieliśmy w dużej sali hotelowej, nawiązałem rozmowę z ich szefem, po angielsku. Przedstawił mi się: Mariani Marinovič. Mariani to imię, odpowiednik naszego Mariana.
Dzień 205, 1 I 80, wtorek
Wiatr skręcił na N, Jacht poszedł na SE. Rano zrzuciłem kliwra II z lewej burty, a kliwrowi I, z prawej, zdjąłem spinakerbom. Pozostawiłem grota na 1 refie i bezana – i przeszliśmy do półwiatru. KD = 090-100°.
Do południa pokazywało się Słońce, zrobiłem pierwszy wertykał i jeszcze dwie linie. Miałem znów okazję sprawdzić użyteczność zeszłorocznego kalendarza nautycznego, jako że na ostatniej kartce Nautical Almanac 1979 jest 1 styczeń 1980. No i nie zgadzało mi się. Równocześnie skończyła się woda pitna w dwóch zbiornikach, pompka nie podawała.
W podłym nastroju i bez smaku zjadłem śniadanie. Przed kulminacją zrobiłem kilka wysokości. Wyliczyłem pozycję. Następnie zacząłem dociekać dlaczego się nie zgadza, stosując 1 stycznia 1979 i te dwie poprawki (5 h 48 min wcześniej oraz +87°). Różnica wypadała mi 3° na E licząc na starym kalendarzu, co tu na szerokości 50° dawało około 150 mil różnicy. Straciłem kilka godzin, aż znalazłem. Był to mój uporczywie powtarzany błąd: należy wejść 5 h 48 minut wcześniej. Tu, zamiast stosować increment nowego czasu, stosowałem czasy pomiaru. To wielkie zmartwienie spadło mi z głowy.
Zabrałem się do wody. Opróżniłem dwa kojce w prawej koi w mesie, podniosłem deskę i odkręciłem zawór. Pompka dalej nie podawała. Opróżniłem z żagli pół lewej koi i podniosłem podłogę myśląc, że to może ten zbiornik był odcięty. Zaworu nie byłem w stanie przekręcić, ani w jedną, ani w drugą stronę, po prostu dostęp do niego jest za ciasny.
Postanowiłem sprawdzić pompkę. Odjąłem przewód zasilający, podłożyłem garnuszek z wodą, pompka brała. Dopiero przy montażu rurki od dołu dostrzegłem, że wejście pompki – biała rurka jest słabo dokręcona, pompka przeto brała powietrze zamiast pompować wodę. Tyle roboty niepotrzebnie. Pry okazji wyrzuciłem za burtę trzy pudła baterii R-20 z 1978 roku.
Po południu zrobiło się ponuro, wiatr nieco wzrósł jęcząc na linach, żegluga denerwująca. Przekroczyłem 50°S i nie wyjdę na północ od tego równoleżnika aż dopiero na Atlantyku. Idę na Horn! Kieruję się mniej więcej na rubież wyjściową do wzięcia Hornu. Jest nią punkt Ø = 56°10’S i λ = 80°W. Od tego punktu kurs 090° prowadzi między Ildefonso i Diego Ramirez.
Po południu robiłem wiele pozycji, licząc według efemeryd 1 stycznia 1980, które podane są w kalendarzy na 1979 i według 1 stycznia 1979, stosując wyznaczone poprawki. Od 2 stycznia mogłem korzystać z almanachu na 1979 rok, stosując określone poprawki.
20.00. – Nie wytrzymałem nerwowo i założyłem drugi ref na grocie (25 minut od wyjścia na pokład, do powrotu). Jacht tak bardzo ostrzył, że samoster z trudem sprowadzał go do półwiatru. Teraz idzie spokojniej, mniej się kładzie, a szybkość, jeżeli zmalała, nie widać tego na oko. Idę na Horn i czuję to. Nerwy napięte.
Od wczoraj zaczynam smarować prawy bark maścią Lasoreuma.
24.00. – Z termoforem zakopałem się w śpiworze i kocach. Grzał mnie po nerkach. Wiatr wzrósł, znów samoster nie mógł opanować ostrzenia. Rozgrzany, trzeba było wstać. Przebrałem się kompletnie, od skóry, licząc, że zmoknę. I słusznie. Zrzuciłem kliwra I, postawiłem kliwra III. Wróciłem do koi.
Koło północy jacht odpadł. Pośpiesznie ubrałem sztormiak: statecznik został przestawiony na odpadanie. Bolec miał tylko z jednej strony, przeciw ostrzeniu, gdyż z w drugą stronę nic go nie wybijało. Musiała to zrobić jakaś fala. Założyłem U z drutu.
Śniło mi się, że Oleńka zaręczyła się z młodym architektem, Francuzem. Poznałem go, przyjechał. Szczupły, średniego wzrostu, orli nos. Role się odmieniły: teraz Oleńka z trudem rozmawiała z nim po francusku, ja natomiast nie miałem problemów. Żałowaliśmy Armanda.
Od półmety 25 dni, do Hornu 1699 mil, 14 dni, Dzień H – 15 stycznia.
Dzień 206, 2 I 80, środa
Spałem twardo, niechętnie budząc się na wołanie jachtu. Szarpanie za kipę uzmysłowiło mi, że Michał odpadł. Wstałem. Rzeczywiście był przestawiony. Nastawiłem, zadrutowałem. Wróciłem do koi. Pochmurno. Spałem do 10.30.
Wiatr zelżał do 6°B, na co zamienić kliwra III, na KL I czy na KL II? Postawiłem kliwra I biorąc również pod uwagę, że barometr poszedł nieco w górę.
Wiatr skręcił na NW, po południu, na kliwra założyłem spinakerbom. Chciałem to zrobić bez zrzucania żagla, myślałem, że odkryję Amerykę: wolny szot od rogu szotowego wpiąłem w nok spinakerbomu na koszu dziobowym, po czym zacząłem go wybierać. Fał mocno ocierał o żagiel, trzeba go było luzować, w końcu wyszorowało mi do morza obciągacz spinakerbomu. Dałem sobie spokój.
Dzień dzisiejszy nie podobny do wczorajszego, po południu były chwile o czystym niebie. Duża fala czyni życie uciążliwe. Do szycia genui znów brak czasu i sił.
Wczesna rubież wyjściowa to punkt A (Ø = 56°10°S, λ = 080°W). Nie koniecznie muszę być na nim. Planowana rubież wyjściowa to punkt B (Ø 56°10;S, λ = 75°W) w odległości 170 mil na E od punkty A. Od dzisiejszej pozycji do punktu B jest 1.000 mil, stamtąd do trawersu Hornu 270 mil, Czyli od dziś do Hornu jest 1270 mil.
Każdy dzień mija pracowicie, ciężko. Dzień H za 13 dni – 15 stycznia.
Dzień 207, 3 I 80, czwartek
Zaczęło się! Po nieprzespanej nocy – upiorne wycie wiatru nie pozwalało zasnąć, choć nie dmuchało więcej niż 6°B, rano o 7.30 – zrobiłem linię i wyliczyłem ją. Jacht szedł spokojnie. Wróciłem do koi i dospałem godzinę. O 10.25 zrobiłem drugą linię, gdy ją liczyłem olbrzymia fala wpadła do kokpitu, napełniając go do połowy. Towarzyszył jej szkwał 10°B. Równocześnie woda strumieniem zaczęła się wlewać do środka, w pasażyk koło prawej hundkoi, zalewając wiszącą na hakach odzież. Odpływ z kokpitu był zbyt powolny, woda wlewała się przez otwór w ściance kokpitu, przez który wprowadzone są linki od manetki gazu do silnika.
Szkwał szybko przeszedł, wypompowałem 52 pompy z zęzy. O 10.40 następny szkwał, 12°B. Fala podniosła górną część samosteru, tj. statecznik z kołem zębatym, z nasady. Samoster przestał działać, statecznik oparł się dolną krawędzią o kosz rufowy. Lecz o tym jeszcze nie wiedziałem.
Jacht wyostrzył do półwiatru, ustawił się burtą do fali, kliwer złapał wiatr z przodu i zaczął wściekle szamotać spinakerbomem, aż rozwalił jego nasadę (dzwon z masy plastycznej na maszcie). Spinakerbom oderwał się od masztu, a wściekle szarpany za nok przez miotający się żagiel, rył piętą po pokładzie, ryjąc bruzdy w pokładzie. Wiatr szalał, wył, gwizdał, fala wdzierała się na jacht. szkwał przerodził się w sztorm 10°B.
Myślałem, że to będzie początek końca. Jacht, ustawiony bokiem do fali, która bije w niego i kładzie go na prawą burtę. A przy tym ryjący pokład spinakerbom i szarpiący się wściekle kliwer. A tu tylko jedna para rąk.
– Fair play! – pomyślałem – jeden na jednego, jeden ocean na jednego człowieka – i nawet nie było mi żal ginąć w pobliżu Hornu, niejeden uległ tu oceanowi.
Podniosłem spinakerbom, by nie rył pokładu, miotał mi się na rękach jak lanca, gdyby piętą uderzył człowieka zabiłby go. Usiłowałem odpiąć go od rogu szotowego kliwra, linka do wyzwalania rogu nie działała, mimo usilnego szarpania. Poluzowałem fał kliwra na windzie, zrzuciłem żagiel. Spinakerbom przywiązałem krawatem na pokładzie. Teraz dostrzegłem awarię samosteru.
Na dziobie sytuacja była jako tako opanowana, spinakerbom przestał taranować pokład, a kliwer szaleć na wietrze, choć jeszcze nie sklarowany. Pobiegłem do samosteru. Nadludzkim wysiłkiem, wychodząc jedną nogą poza pawęż, poza kosz rufowy, na rury suportu samosteru, usiłowałem podnieść górną część i nasadzić ją na trzpień.
– Michał! Michał kochany! Nie wysiadaj! Wytrzymaj! Tyle przeszliśmy razem! Nie zostawiaj mnie samego! – wołałem na głos szamocząc się na rufie, zalewany falami, wywracany, spychany. A nie byłem przywiązany, nie było czasu na asekurację. Fala mogła mnie wymyć.
Kika razy udało mi się podnieść górną część, z dużym statecznikiem, którego płaszczyzna musiała być w linii wiatru, aby się utrzymać, lecz trudno było trafić pionową rurą statecznika na trzpień, na miotanym falami jachcie. Wreszcie, dość szybko, może za trzecim razem, trafiłem, rura weszła na trzpień.
Zostawiłem samoster, pobiegłem pod dek ubrać się lepiej. Byłem tylko w spodniach sztormowych, na sweter nie zdążyłem ubrać sztormowej bluzki, na głowie czapka wełniana zamiast zydwestki.
Rozebrałem się całkiem, chodziło mi o ochronę wełnianych kalesonów z kompletu nurka, które miałem na sobie. Niestety, były już mokre, ale nie do ostatniej nitki. Zdjąłem je, ubrałem mokre gacie, koszulę, sweter, sztormiak. Wróciłem na pokład. Sklarowałem spinakerbom, następnie kliwra I.
Była 11.30 – 50 minut od awarii, gdy postawiłem sztormkliwra (III), jacht ruszył z wiatrem. Włączyłem samoster. Szliśmy pomału, 3-4 węzły, kursem ENE.
Zrobiłem śniadanie: herbata, parówki z biskwitami. Zjadłem szybko bez apetytu. Poczułem zimno. Znalazłem jeszcze jeden komplet nurkowy, suchy. Przebrałem się.
Minęła kulminacja. Teraz zrobiłem linię i wyliczyłem pozycję. Jeszcze wychodziłem na dek korygować samoster, ubierałem podwójny sztormiak: kombinezon sztormowy, na to ubranie sztormowe.
Fala duża, jakiej jeszcze nie było w tym rejsie na Pacyfiku. Harpagony nie chodzą, kobyła czasem wpadnie na pokład. Do Hornu 1140 mil. Czy dojdę? A trzeba zejść jeszcze 6 stopni na południe. Mam już tylko jeden spinakerbom, zakładanie fału wyszorowanego z masztu, przestało być aktualne. Widzę, że tu się nie można śpieszyć, trzeba iść pomału, cierpliwie, choćby i dłużej. Słońce świeci, chmury pierzchły. Raźniej na sercu.
19.00. – Wiatr zelżał do… Nie wiem co się ze mną dzieje; nie czuję wiatru. Słyszę jego zawodzenie, widzę grzywacze na falach, a wydaje się mi się na twarzy, że to zefirek. Dopiero wiatr sztormowy czuję, gdy zdziera zydwestkę z głowy. Tak samo nie dostrzegam szybkości, 4 węzły wydaje mi się, że jacht ledwo się wlecze. Dopiero 7 węzłów widzę i aprobuję.
Dmucha 5-6°B. Za wolno idziemy pod kliwrem III. Długo stałem pod jednym i drugim masztem zastanawiając się co postanowić. Zamiast sztormkliwra, kliwra I czy II? Rozum mówi: kliwra I, rozsądek, po dzisiejszym przeżyciu, kliwra II.
Postawiłem kliwra II i żałuję, że nie postawiłem dużego.
Dzień 208, 4 I 80, piątek
Barometr jak na huśtawce, w dół, w górę, w dół, w górę, przy czym te skoki nie są długie i duże. Teraz idzie do góry. Jego dno tym razem było o 4 rano, 982 mb, poprzedni o 9-tej wczoraj rano – 983 mb, po czym przyszła „dycha”. Tym razem zwrot odbył się spokojnie, Słońce świeci, szkwałów nie ma.
O 15-tej zrobiłem zwrot w kierunku rubieży wyjściowej – punkt A. Postawiłem kliwra I, kliwer II do rezerwy. Szybkość wzrosła. Jest duży, od szeregu dni duży rozkołys. W jachcie wszystko lata, trudno ustać.
18.00. – Dzień mija spokojny, „czwórka”, nie ma wycia, ale i szybkość mniejsza, 4,5 węzła.
Taki dzień jak dzisiaj chciałbym mieć pod Hornem. Ba, i przed Hornem i po Hornie. Słoneczny, pogodny, wiatr umiarkowany.
Nauczyłem się na pamięć „Alpuhary” Mickiewicza. Śpiewam ją na dwie melodie, często jedną strofę na jedną i na przemian.
Od półmety 28 dni, do Hornu 1013 mil, Dzień H za 9 dni, 13 stycznia.
Dzień 209, 5 I 80, sobota
Wczoraj za dnia, z termoforem, wpełzłem do koi. Póki było jasno, czytałem. Zasnąć nie mogłem. O 1-szej podsmażyłem boczek i zjadłem z sucharami. Rano pierwszy wertykał. Pogoda piękna, „czwórka” z Westu, jacht idzie kursem na rubież wyjściową. Zdumiewające, że jeden żagiel kliwer I – w pełnym baksztagu potrafił wyciągnąć 139 mil.
Barometr w swej powolnej wędrówce w górę, doszedł do 997 mb przed południem. Po dwóch godzinach, o pierwszej, ruszył w dół. W południe ładowanie. Dziwnie zapalał agregat: niby palił, ale słabł, trzeba było pomagać korbą kilka razy, aż chwycił na dobre i dostał swój charakterystyczny warkot.
Osiem dni do Hornu według dzisiejszej analizy, gdyby tak szło, jak idzie. A jeżeli wiatr zmieni się na przeciwny? Wolę o tym nie myśleć. Jestem pełen wyczekiwania. To męczy, wyczerpuje.
Wiatr po zmianie kierunku barometru skręcił na NW, spychając mnie bardziej na S, niżbym chciał. Idzie kolejny niż. Najcięższe psychicznie osiem dni.
19.30. – Wiatr skręcił na NNW, zrobiłem zwrot. Oto technologia zwrotu przy kliwrze I na przednim forsztagu:
1) KL III w górę,
2) KL I w dół,
3) KL I powiązać w baleron. Wyszeklować szoty,
4) Przestawić samoster na baksztag przeciwnego halsu. Zwrot.
5) Przełożyć KL I wokół przedniego forsztagu. Przepiąć fał. Wpiąć szoty,
6) KL I w górę,
7) KL III w dół.
Cała ta robota w mżawce. Teraz deszcz zacina w bulaje, widoczność pogorszyła się. Wiatr znów zawodzi, pogwizduje i jęczy. Jacht idzie miękko lewym baksztagiem. Samoster zadrutowany.
Sztormkliwer gotowy do postawienia, ale na razie nie ma potrzeby redukować żagle. W radio słucham „La voz de los Estados Unidos” (głos Stanów Zjednoczonych”) po hiszpańsku. Teraz grają, wołania wiatru dochodzą stłumione.
Przez całą ostatnią dobę szedłem wzdłuż trasy Takita – Cieśnina Magellana, teraz przecinam trasę z Cieśniny Magellana do Sydney, Auckland i Wellington. Ani śladu statków. Przetnę jeszcze dwie trasy, ale nie mam nadziei zobaczyć jakikolwiek statek.
Dzień 210, 6 I 80, niedziela
Rozpętało się po północy. To już jest tradycją, że ocean preferuje niedziele dla swoich hulanek. Zrzuciłem kliwra I, postawiłem sztormkliwra. I ten niewielki żagiel w szkwałach tak ostrzył, że Michał nie mógł sparować. Wyłączyłem samoster, sterowałem ręcznie spod deku. Jakaś potworna fala zakręciła jachtem tak, że kliwer przeleciał na przeciwny hals. Gdy skontrowałem sterem, aby wrócić na kurs, żagiel był już rozdarty na pół, od przedniego liku po wolny lik, w połowie wysokości.
Zrzuciłem go. Teraz się rozszalało do 12°B. Wiatr zdzierał zydwestkę, fale wykładały jacht.
Wyszeklowałem żagiel, zrzuciłem go i zaniosłem pod dek. Wyniosłem, wpiąłem i postawiłem foka sztormowego. Szybkość minimalna, 2 węzły. To nie żegluga, to sztormowanie. Spróbowałem, co będzie, jeżeli zrobi się zwrot nie luzując szota nawietrznego. Ustawił się w ostrym baksztagu i tak trzymał. To mi wystarczyło.
Ryk oceanu jakiego nie pamiętam, przeraźliwy gwizd wiatru, ocean biały od piany, na powierzchni pył wodny jak tuman śniegu gna po falach. Opuściłem banderę (o 3.30), aby nie wyłamała sztycy. Zluzowałem statecznik z drutów, zagrzałem wody do termoforu i poszedłem do koi.
Spałem pogodzony z losem, że jeżeli jacht ma się przekopyrtnąć i zatonąć, to trudno. Ja już nic tu nie mogę poradzić.
Rano Słońce wyjrzało zza chmur, ale o zrobieniu pozycji nie było mowy. Jeszcze z koi słyszałem szarpanie statecznika, co kilkanaście sekund drgania na sztycy samosteru. Ubrałem się, zrobiłem zwrot, bo wiatr skręcił na SW (przełożyłem szoty na lewą burtę) i siadłem do steru wewnętrznego. Znów powolne człapanie. Teraz dopiero dostrzegłem, że statecznik samosteru jest pęknięty w połowie, stąd te drgania. Będąc w linii wiatru, dół to w jedną stronę, góra w drugą, a ta asynchronia przenosi się na sztycę, która szarpie w uchwytach grożąc dalszą awarią.
Nic tak nie przygnębia, jak żegluga z awarią, która ciągle przypomina o sobie szarpaniem, hałasem i wibracją. O 13.30 wyciszyłem statecznik, podwiązałem go do kosza rufowego w pozycji odchylonej od linii wiatru.
Fale duże, pokrzyżowane, często któraś wykłada jacht, ale nie widać fal harpagonów. Temperatura 4°C, pod dekiem 10°. Ten fok sztormowy wygląda jak maleńka, dziecinna zabawka na prawdziwym jachcie.
Barometr idzie do góry z szybkością 5 mb na godzinę. Takiego gradientu jeszcze nigdy nie miałem.
Znienacka zobaczyłem z prawej białą górę lodową, aż mnie zelektryzowało. Nie była to góra lodowa, tylko olbrzymia fala cała pokryta pianą.
Myśli o powrocie do domu, o widoku Rozewia przy końcu drogi i główek wejściowych w Gdyni wywołuje fizyczny ból w piersi. Gorzka rzeczywistość, ten okrutny próg, jakim jest Horn, czyni te myśli iluzoryczne.
Godz. 20.00. – Sytuacja opanowana. Idziemy! Fok sztormowy trzymał te 120° na SN (samosterowność naturalna), sam nie wiem jak. Zresztą to wszystko jedno wobec małej szybkości 2 węzłów, a dużego dryfu. Poszedłem do koi. Zasnąłem na krótko. Nie mogłem wytrzymać tej sytuacji. Wstałem. Zdemontowałem złamany statecznik wodując go do morza, skąd wyciągnąłem go linką uprzednio przywiązaną.
Z forpiku przyniosłem nowy statecznik, mniejszy. Co robić? Niepodobieństwem montować go przy tym wietrze, a dmuchała teraz dobra ósemka. Miałem alternatywę: postawić kliwra III w miejscu foka sztormowego i siedzieć za sterem całą noc, albo zostawić stan w dryfie i poczekać do jutra.
– Spróbuję zamontować statecznik – zaproponowałem nieśmiało.
– Nie spróbujesz, tylko zamontujesz! – surowo odparł szef, który dopiero teraz pojawił się na planie.
Sprawa nie była łatwa. Oczywiście przywiązałem go linką, żeby go nie stracić (siebie nie), gdyby wiatr wydarł mi go. Okrakiem, ze statecznikiem ciągle w linii wiatru, siedziałem na konsoli samosteru za rufą, za koszem rufowym, niepewny dnia ani godziny. Gdybym wpadł do morza, to po mnie, jacht szedł pomaleńku 2 węzły, o dwa węzły za dużo dla mnie. Nie wiem dlaczego nie pomyślałem o przywiązaniu się, przecież miałem czas.
Uniosłem statecznik do wysokości piersi, wyżej nie sposób. I z nim rzuciło mnie raz na kosz, utrzymałem się. Ten sposób był wybitnie ryzykowny. Postanowiłem zdemontować sztycę z kołem zębatym i na pokładzie założyć statecznik na sztycę, po czym całość nasadzić. Chciałem odłączyć łącznik między tą częścią, a fletnerem. Wybiłem zawleczkę, ale nakrętki czy nasadki nie dałem rady zdjąć.
Wobec tego zdjąłem całość połączoną i szarpaną przez łącznik na ruszającym się fletnerze. Na pokładzie nasadziłem statecznik na sztycę. Ostatni kawałek wszedł ciężko, trzeba było pobijać młotkiem; stąd wniosek, że nasadzić go od góry, gdy sztyca stała, było skazane na niepowodzenie. Z największym wysiłkiem nasadziłem go i dokręciłem śrubki uchwytu na rurze (sztycy).
Z żagielkoi wytaskałem worek z kliwrem III, lecz wychyliwszy głowę rozmyśliłem się i zostawiłem go pod dekiem.
– Postawię kliwra II.
– A może kliwra I?
Wiatr zawył wściekle, fala chlusnęła na pokład – po swojemu radził Ocean.
– Kliwra II.
Nim go postawiłem, włączyłem samoster, nowy statecznik czule poklepałem prosząc dobrym słowem o dobrą żeglarską pracę.
– Jesteś pod Hornem, stary! Trzymaj się!
No i idziemy znów swoim kursem 120°. Sztorm osłabł, dmucha „szóstka”, tylko fala pozostała duża. To już martwa fala. Pracując przy stateczniku zdążyłem zrobić Słońce, akurat ukazało się, a było prawie na pierwszym wertykale. Nasza długość jest 88°W. Czyli że za ostatnią dobę, mimo klęsk, przebyliśmy nie mniej niż 117 mil. Trzeba więc iść dalej!
Zmarznięty wróciłem pod dek. Na termometrze zewnętrznym było 2°C. Zapaliłem gaz, wewnątrz zrobiło się 10°C.
– Masz kubek grzanego wina z cukrem! – dałem sobie awansem z flaszki przeznaczonej na Horn.
– Co tam Horn! Dziś był Horn i jestem z siebie zadowolony. Tylko czuję się słaby, wyczerpany, zmęczony, wykończony. Tyle, że w miły sposób.
– Dobry jesteś – mruknął szef – Tylko trochę za słaby fizycznie. Ale to się daje nadrobić częściowo przez zwolnienie tempa – dodał łaskawie.
Kto jest we mnie? Kim jestem ja? Kim jest szef? Jest nade mną. A moje drugie „ja” i następne, to już jakby nie „ja”, tylko Despota, Kpiarz, Rozumek, Leo, Tchórz, Szwoleżer, i licho wie, kto jeszcze. I to wszystko ma głos, włącza się kiedy zechce, powie swoje 3 grosze i wbije ci szpilę w zad. Ja jestem tym koniem, na którym wszystkie moje „ja” jadą i bodą ostrogami.
Wyjrzałem przez bulaje. Wiatr wydał mi się słaby, jak na kliwra II, a szybkość za mała, jak na mój gust.
– Ubiorę sztormiak, postawię kliwra I.
Wiatr wył coraz słabiej, ale i ja byłem słaby. Dość napracowałem się dziś. Idziemy te 4 węzły, C’est enough para nosotros.
Dzień 211, 7 I 80, poniedziałek
Spałem mocno, obojętny na cały świat. Wycie wiatru ustało, fala zmalała. jachtem nie rzucało. Gdy wstałem o 9-tej jacht szedł na SSW, bowiem wiatr skręcił na N. Ubrałem się spokojnie.
- a) Zrzuciłem kliwra II,
b) zrobiłem zwrot na samosterze,
c) postawiłem kliwra I,
d) postawiłem grota na dwóch refach,
e) postawiłem bezana,
f) zrzuciłem foka sztormowego,
g) postawiłem banderę.
Dmucha NNE, idziemy półwiatrem. Dokładnej pozycji nie mam, nie wiem bowiem kiedy wiatr skręcił, kiedy jacht zmienił kurs. Przyjąłem orientacyjną. Jestem zbyt daleko od lądu – nie licząc w dół – aby się tym przejmować. Barometr po osiągnięciu 987,5 wczoraj w ostatnich godzinach, idzie w dół, jest już na 986 (11.30).
Wiatr powoli zaczyna się odzywać. Najpierw co kilka sekund wydawał przeciągłe, niskie O-O-O-O-O, jakby bardzo czegoś czy kogoś żałował i opłakiwał, potem te żałosne westchnienia poczęły przybierać nieco wyższy ton, w którym można się było już doszukać pewnej groźby, złości, zalążków furii.
– Ano, idziemy! – poklepałem nowy biało-czerwony statecznik Michała. – Nie daj się falom ani sztormom, trzymaj się!
Człowiek czuje się po wczorajszym nieco sterroryzowany, zastraszony. Zapewne dlatego grota postawiłem na dwóch refach, zamiast na jednym, jak na to miałem ochotę. Teraz nie żałuję, wiatr tężeje.
Dzień płacze, mży od rana. Słońca ani na lekarstwo. Czuję się słaby, wzdragam się przed myślą o wytężonej pracy. Dwa rozdarte na pół żagle leżą, genua w mesie, kliwer III między silnikiem a piwnicami, tarasując. Będę je szył za „zakrętem”, na Atlantyku, za Hornem i Falklandach.
Zmiażdżony wczoraj przez samoster opuszek palca środkowego, boli. Owinąłem go przylepcem. W sercu żal, że wina jedna flaszka mniej. Zostało ich tylko trzy, a tyle świata przede mną.
14.00. – Do szczęścia potrzebuję chwilkę Słońca. Miałbym drugą linię i pozycję.
15.00. – Stoję pod zejściówką z sekstantem i stoperem, gotowy do natychmiastowego wyjścia, gdyby się pokazało Słońce. Jakoś przejaśniło się na moment, z nadzieją że wyjdzie, wyskoczyłem z sekstantem pod bezanmaszt. Niestety, Słońce nie wyszło, natomiast wpadł mi na plecy precyzyjnie wymierzony szprycer, zalewając sekstant przez ramię. Wróciłem, wytarłem sekstant, sweter rozwiesiłem nad palnikiem i suszę, choć smród gazu jest dokuczliwy.
21.30. – Zanosiło się na silny wiatr, toteż postanowiłem przygotować kliwra III. Wydobyłem go i w worku wyniosłem na dziób. To ten drugi kliwer III, używany parę razy tylko w bieżącym rejsie. Zacząłem wpinać w sztag. Mżyło. Wtedy dostrzegłem rozprucie na brycie. Wciągnąłem go pod dek, zaszyłem. Wpiąłem na sztag i założyłem szoty. Był gotowy.
Tymczasem wiatr zmalał do słabej czwórki. Zdjąłem jeden ref z grota, zamierzałem zrzucić kliwra II, postawić KL I. Wtedy w przeciągu 5 minut wiatr NNE skręcił na W. Zrobiłem zwrot. Zrzuciłem KL II, który nie mógł pracować. Człapiemy 4 węzły.
Dzień 212, 8 I 80, wtorek
W nocy nie spałem nic. Co dwie godziny budzik wyrywał mnie z koi. Trzeba było wstawać, iść na rufę i korygować Michała, wiatr bowiem kręcił, a i Michał wygiął raz „żelazo” tak, że musiałem go zadrutować.
O siódmej zrobiłem pierwszy wertykał, miałem zamiar położyć się i dospać do dziewiątej. Nie wytrzymałem, obliczyłem linię. Po pół godzinie znów złapałem Słońce, żeby choć orientacyjnie wiedzieć gdzie jestem. A więc jestem o cały stopień bardziej na południe, niż sądziłem, na 54°S. Już tylko dwa stopnie do szerokości Hornu. Wiatr idealnie na kursie, od rufy, tj. WNW. Oczywiście nie mogę iść czystym fordewindem. Halsuję więc baksztagami, idę 145°. Mój kurs 111°. Szybkość 3,5 węzła.
Dziś mówię „Tak” na pytanie, czy znów bym wyszedł w taki rejs. Cieszy mnie, że mam pewną pozycję. A to, że słaby wiatr… tutaj to nie długo trwa, należy oczekiwać szybkiej zmiany. Barometr stoi na 984,5.
19.30. – Dmucha lekka „czwóreczka” z WNW, idziemy na motyla. Mimo że zarzekałem się, iż w rejonie Hornu nie użyję spinakerbomu (po smutnym przedwczorajszym doświadczeniu), użyłem spinakerbomu jako wytyku dla kliwra II. Potem dostrzegłem pęknięcie w górnej partii grota, zrzuciłem go, zaszyłem pęknięcie oraz rozprucie i postawiłem go po godzinie.
W ogóle czuję dzisiaj przypływ energii. Przewertowałem mapy. Okazało się, że moje plottingi w skali 1:250.000 kończą się na 54°. Następny arkusz od 54° do 57° jest chyba w skali 1:500.000, trudniej na nim prowadzić astro. Wyszukałem mapy na te szerokości w dogodnej skali, chodzi tylko o siatkę Merkatora.
Dzień 213, 9 I 80, środa
Noc zleciała spokojnie. O pierwszej zasypiałem, gdy wyrwał mnie budzik. Złapałem sygnał czasu BBC. Stwierdziłem, że jacht idzie 090°, gdyż wiatr od paru godzin dmucha z WbN.
Zwrot postanowiłem dokonać o siódmej rano, kiedy wstanę do pierwszego wertykału. Resztę nocy spałem dobrze. Rano Słońce było. Zaraz po złapaniu go zrobiłem zwrot:
- a) KL II w dół,
b) Zwrot,
c) KL I w górę.
Przy okazji punktu c) bardzo ciężko ochrzaniłem używając słów nie do powtórzenia pod swoim adresem. A to dlatego, że róg szotowy kliwra I wpiąłem przekręcony do zaczepu na noku spinakerbomu.
Barometr leniwie wspina się w rejonie 995 mb, wiatr jest słaby WbN 3°B. Ale idziemy. Słońce jest, pozycja jest. Weszliśmy w ostatnią strefę czasową przed Hornem, GMT –5. Sam Horn leży 8 mil od krańca tej strefy, w strefie GMT –4.
Po południu znów zwrot, z całym przekładaniem kliwra i spinakerbomu. Trzy godziny sterowałem ręcznie, gdyż wiatr był za słaby, 2°B.
Od półmety 33 dni, do Hornu 530 mil. Dzień H za 5 dni, 14 stycznia.
Dzień 214, 10 I 80, czwartek
Niepotrzebnie trudziłem się wczoraj nad maksymalnym wykorzystaniem tej słabej trójki, idąc na motyla pod kliwrem I na spinakerbomie na fałszywym halsie. Wiatr skręcił w prawo, w koi obliczyłem sobie, że rano zrzucę kliwra i wyostrzę na 100°. Nie słyszałem budzika, zbudziłem się o 7.30. Dmuchała dobra „czwórka” z NE. NE! Jacht szedł na południe z ładną szybkością 5 węzłów. Zrzuciłem kliwra I, wyostrzyłem, postawiłem kliwra II. Ale 100° nie daje rady iść; idziemy 105-110° (grot na 1 refie, i to się zastanawiam, czy aby nie założyć drugiego). Jest pochmurno, mglisto, widoczność do dwóch mil. Siąpi. Barometr od północy spadł o 6,5 mb (za 9 godzin).
Idealnie byłoby, gdybym wczoraj przed wieczorem zlikwidował układ na motyla, wyostrzył… Byłbym dalej na E, a tak to jestem dalej na S. Ale to strach przed wiatrami z południa, które by mnie docisnęły do kontynentu. Wolę być za dużo na S, niż na N. Oby tylko ten wiatr nie skręcił na E.
Niestety, wydaje się, że skręca w prawo. Jeszcze co prawda nie jestem na szerokości 56°10’S – szerokości Hornu, dopiero na 55°30’S.
Kursem 110° mam 110 mil do równoleżnika 56°10’S, niemal całą dobę.
11.00. – Nie mam dokładnej pozycji, nie ma Słońca. Ostatnia pewna pozycja to wczoraj w kulminacji. Do Hornu mam 440 mil. Wiatr NE5°B utrudnia mi żeglugę, idę z trudem 110° (chciałbym 095°), pod kliwrem II, grotem na 2 refach i bezanem z szybkością 5 w.
Pochmurno, mglisto, mży, widoczność ograniczona. Jestem w pobliżu (nieco wyżej, jakieś 30 mil na N, to i lepiej wobec wiatru NE) wczesnej rubieży wyjściowej A (leżącej na Ø=56°10’S, λ = 80°W). Tym kursem wyszedłbym o tyleż mil na S od ostatecznej rubieży wyjściowej B (na Ø = 56°10’S i λ = 75°W). Ale czy wiatr nie zagrodzi mi drogi?
Wystarczy, żeby wzrósł na sile o 1°, lub żeby przy tej sile skręcił 20° w prawo, zostaję zaryglowany. W każdym bądź razie z dwojga złego wolę mieć NE niż SE, bowiem na SE od Diego Ramirez i Hornu mam miejsca aż po Antarktydę.
Barometr pomału idzie w dół. Wczoraj po południu osiągnął szczyt 999 idąc w górę, o północy był na 996, teraz 986,5 mb.
12.00. – Wiatr niestety skręca w prawo, jest ENE 5°B, idę 120°. Porównuję ten układ baryczny z tym, jaki był 7 stycznia: wiatr NNE, mżawka, barometr szedł w dół. Następnie wiatr skręcił na NE5°, potem NE4° – tutaj barometr był najniżej – 977. Niż przeszedł, barometr poszedł w górę, wiatr w przeciągu 10 minut zmienił się na W 3-4°B. Ale czy teraz będzie tak samo?
13.00. – Nad palnikiem suszę rękawy koszuli. Wyszedłem na chwilę poprawić coś na dziobie, dół w sztormiaku, góra – kufajka, no i oblało mnie, zmoczyło końce rękawów koszuli.
Pada deszcz, wiatr jęczy, zieje, dyszy na olinowaniu. Tak niewiele brakowało do szczęścia, 4 dni. Byłbym przeleciał. Teraz nie wiem co będzie dalej, czy wiatr nie zagrodzi mi drogi. Biłem się z myślami, czyby nie zamienić kliwra II na sztormkliwra. W tym ostatnim, założonym na sztagu po zdjęciu jego rozdartego na pół rówieśnika, wczoraj wymieniłem karabinki na szekle. Ale wiatr nie wzrasta na sile, można iść pod kliwrem II.
Moja dzielna i ofiarna bandera nr 2 wystrzępiona jest aż po orła, weszła do służby na Południowym Atlantyku, opłynęła dwa przylądki – Agulhas i Leeuwin, chcę, żeby opłynęła i trzeci – Horn, nim odda służbę na maszcie banderze nr 3.
15.00. – Wiatr zelżał do 4°B, pozwala iść 110-115°. Z małymi przerwami ciągle mży. Nie chce mi się gotować obiadu, nie jestem głodny, zjadłem parę keksów z dżemem i kawą inka. Pójdę do koi, żeby nie marznąć. Głowa mnie lekko pobolewa.
20.00. – Przypomniałem sobie, że przecież mam ugotowaną kaszę, więc zjadłem ją z konserwą wołową. Przed chwilą doszedłem do wniosku, że za mała szybkość, że można postawić kliwra I i zdjąć jeden ref z grota. Ubrałem się w podwójny sztormiak i wyszedłem na dek. Tu ogarnęły mnie wątpliwości. Te 4,5 węzła idziemy i to spokojnie. Fala dość duża z bajdewindu… Nie, nie zmieniłem nic, tyle że przełożyłem kliwra I z lewej na prawą burtę. Ostatnio przekładam go między forsztagami, wówczas nie trzeba przepinać fału.
To chyba niecierpliwość każe mi zwiększać żagle. Zwykle spod deku oceniam szybkość wyżej niż faktyczna, widziana z pokładu. Dzisiaj spod deku wydaje mi się, że idziemy wolniej, niż gdy stoję na pokładzie.
Ano, cierpliwości, 4 czy 5 dni, to niewielka różnica. Na razie zapadła mgła, widzialność do 200 m. Barometr choć wolniej. bo o 0,5 mb na godzinę, idzie nadal w dół. Na razie zastosowałem swoją regułę: „Jeżeli masz wątpliwość – stawiać żagiel, czy nie – nie stawiaj”
Od półmety 35 dni, do Hornu 290 mil. Dzień H – 2,5 dnia, 13/14 stycznia.
Dzień 215, 11 I 80, piątek
Dziwne, ale gdy zasnąłem po zapisie o północy, spałem twardo do ósmej rano. Z trudem zwlokłem się o czwartej na dzwonek budzika, żeby sprawdzić kurs i sytuację, ale nawet nie chciało mi się wpisywać niczego do „Dziennika”.
O 9-tej rano barometr osiągnął swoje minimum 971 mb, po czym zaczął iść w górę. O 9.33 ukazała się blada tarcza Słońca na krótką chwilę, wystarczyło do złapania sekstantem. Drugi raz pokazało się w kulminacji. Ciężki to był pomiar, fala kilka razy zalała sekstant, a i mnie wlała się za kark. Trudno, w tej sytuacji, u wrót Hornu, nie można było oszczędzać sekstantu.
A więc mam pozycję. W kulminacji o godzinie 12.13 byłem 290 mil od Hornu, 46 mil poniżej jego szerokości. Idealna pozycja. Mógłbym stąd iść prosto na wschód i minąć cały kram łącznie z Diego Ramirez, lewą burtą. Ale ponieważ sytuacja jest podatna, spokojna, steruję 082°, a kurs prowadzi tuż poniżej Hornu, 5 mil na S.
Wiatr tymczasem kurtuazyjnie i po dżentelmeńsku odchodził w lewo, najpierw na NNE, na N i dalej na NNW. Fala już nie tłucze od dziobu, szedłem półwiatrem, skoro wiatr poszedł dalej w lewo na NNW, przestawiłem Michała na baksztag.
Po południu rozpogodziło się na dobre, wiatr zelżał do 4-5°, zamieniłem kliwra II na KL I i zdjąłem jeden ref z grota. Z pierwszego wertykału W wynika, że idziemy z szybkością 6,5 węzła.
23.30. – Noc jasna choć bezksiężycowa. Znad Antarktydy idzie poświata, wszystko widać na pokładzie, tylko najsilniejsze gwiazdy świecą. No tak, tu już blisko do południowego koła podbiegunowego, za którym teraz jest dzień. Jesteśmy na szerokości 56°40’S.
Dziś kończę 7 miesięcy rejsu.
Dzień 216, 12 I 80, sobota
Spałem najwyżej dwie godziny. Kilka razy korygowałem samoster, wiatr wahał się w niewielkich granicach z N. Dzień pogodny choć często niebo zakryte jest gęstymi chmurami, po czym znów się wypogadza. Kulminacji nie miałem, przeszła króciutka mżawka. To znad Chile wyszły te chmury, sytuacja jest korzystna; barometr od 22-giej wczoraj waha się w granicach 983/84, wiatr jest z północy, 4°B, czasem podwieje 5°; nawet gdyby wzrósł do sztormu, nie grozi mi dociśnięcie do lądu. Siedzę jak na rozżarzonych węglach. Jutro miałbym Horn, to tylko 167 mil, widziałbym go jeszcze za dnia.
16.00. – Niebo bezchmurne, wiatr 3-4°B. Chwilę sterowałem ręcznie, Michał za bardzo myszkował, co mi się to szybko znudziło. Znów zrobiłem linię. Mam przesyt linii, ale wcale nie mam tak dokładnej pozycji, jak należałoby sądzić. Ta ostatnia jest pierwszą robioną w dobrych warunkach. Czekam na pierwszy wertykał W za 54 minuty.
17.00. – Do Hornu 138 mil. Tu, na jeden dzień przed Diego Ramirez, działy się dantejskie sceny osiem lat temu, gdy „Eurosem” szliśmy „do Mamy”: fale 20-metrowe szalały po Pacyfiku, a sztorm, w szóstym dniu trwania, przekroczył skalę Beauforta i chyba osiągnął sąsiedztwo tego, co maksymalne posiada Przyroda, 17°B. Było to 26 lutego 1973 roku. A teraz Pacyfik spokojny, dmucha „trójeczka”, horyzont równy jak do ćwiczeń sekstantem.
Michał sobie jeszcze radzi, ale wolałby 1 stopień więcej wiatru. Spróbuje się przespać.
Dzień 217, 13 I 80, niedziela. Horn
Kładąc się przed wieczorem do koi pomyślałem sobie, że nadchodzący dzień będzie ciekawy, od rana będzie się wypatrywać wysp i lądów. I rzeczywiście, od razu zaczęło się ciekawie, przynajmniej niezwykle. Przed północą spadł szkwał, typowy willywaw, gwałtowny, krótki, pokropiło. Spadł znienacka, od razu pełną siłą. Na pokładzie zatrzeszczały liny, jacht się przechylił i zerwał do szalonego biegu, jak spięty do krwi ostrogą rumak. Nie zdążyłem się ubrać, było po wszystkim.
Ustawiłem samoster, długo to trwało, gdyż wiatr się zmieniał. Wróciłem do koi. Nie na długo, następny willywaw postawił mnie na nogi. O północy wyłączyłem samoster i przeszedłem na sterowanie ręczne z wewnątrz. Tu dopiero kleiły mi się oczy, głowa opadała na koło. Gdyby w koi zechciało tak być ze snem, jak za sterem, ileż to pięknych godzin bym przespał i wypoczął.
O 2.30 wiatr się ustabilizował, włączyłem Michała i poszedłem do koi, bezgranicznie śpiący. Budzik nastawiłem na czwartą. Zapadłem w krótki, ciężki, szybki sen. Budzika nie słyszałem, zbudziłem się sam pół godziny później. Wtedy nadszedł kolejny willywaw. Przeszedł tak szybko, jak i przyszedł, lecz po nim wiatr zmienił się na NNW.
Jacht szedł wielkim wężem, z trudem trzymając kurs, gdyż wiatr osłabł. Rozglądałem się po horyzoncie, na kursie widziałem stożek Hornu. Była to ciemniejsza, o regularnych zarysach niska chmura na tle innych. Lecz oto o szóstej… tak, to nie chmura, to wyspa. Zlustrowałem ją przez szkła, wyspa z całą pewnością.
W pierwszej chwili, gdy zobaczyłem ziemię po tylu miesiącach, ogarnął mnie lęk, tak jakbym zobaczył sam Hades. Lecz co to za wyspa? Jeżeli to Ildefonso, należy opłynąć ją od południa. Szedłem na Diego Ramirez, przy dobrej pogodzie można je be obawy brać prawą burtą.
Nagle zza chmur ukazało się załzawione, zamglone Słońce. Właśnie zbliżała się godzina pierwszego wertykału. Mimo że Michał domagał się wyręczenia z pracy, natychmiast wyliczyłem linię. Była zbliżona do południka, niemal pionowa. Przechodziła na wschód od Ildefonso, a 14 mil na zachód Diego Ramirez. A więc te wyspy to Diego Ramirez, choć z tej odległości archipelag wygląda jak jedna wyspa. Zrobiłem namiar na Diego Ramirez, który w przecięciu z linią z pierwszego wertykału dał punktową pozycję.
Mimo to szedłem czujnie, dopiero po dwóch godzinach rozpoznałem brakującą mi Roca Norte. Wiatr słaby 2°B, na chwilę uruchomiłem silnik.
Szkwały chodziły gęsto, wyłączyłem samoster, sterowałem ręcznie z kokpitu, a tylko deszcz od czasu do czasu przeganiał mnie do środka, do steru wewnętrznego. Przeszedł kolejny szkwał, wyspy, które miałem nie dalej jak 6 mil, zniknęły i przez godzinę były niewidoczne, choć wszędzie się rozpogodziło wokół nich. Nakryła je ciemna, sina chmura. Najprawdopodobniej była to lokalna, gęsta mogła, skupiona tylko na tych wyspach. Jak łatwo można wpaść na te skały w tych warunkach, w nocy.
O 12.15 miałem wyspy w namiarze NR = 180°, Roca Norte na tle Bartolomé. Roca Norte na prawym trawersie, odległość 3 mile.
Przedtem zobaczyłem statek, później dostrzegłem, że to rybak. Włączyłem samoster, żeby móc ewentualnie zająć się łącznością ze statkiem. Niestety, rybak popłynął ze swoimi wędami na S od Diego Ramirez, zniknął za ich wschodnimi brzegami.
Archipelag Diego Ramirez został za rufą. Nigdzie nie widziałem tyle albatrosów co tutaj. Całymi stadami siedziały na wodzie.
– Hej albatros! – krzyknąłem do najbliższego – ja też albatros Hornu, w Polsce jest nas trzydziestu, a was?
Zdumiał się, że aż tylu nas w Polsce, z tej zadumy zapomniał odpowiedzieć.
Jest ponuro, przechodzą szkwały z deszczem. A barometr po dłuższym postoju na 984 poszedł w górę, na 986,5 (14.30)
Od Hornu 160 mil do trawersu Wyspy Stanów. Od paru dni rozkoszowałem się nadzieją, że nawiążę łączność z Radio Ushuaia na 2182 kHz. Po trawersie Diego Ramirez wołałem przez dłuższą chwilę. Żadnej odpowiedzi. Widzę przy tym, że coś jest nie w porządku z nadajnikiem, amperomierz nie sygnalizuje pulsacji na wyjściu.
Widoczność po południu pogorszyła się. Być może nie zobaczę Hornu, choć idę na zbliżenie. Trudno, Diego Ramirez zafiksowało moją pozycję, mogę być dalej pewny sekstantu i bez lądów obejdę się aż po Europę. Ostatni widziany poprzednio ląd to wyspa Santo Antão w archipelagu Zielonego Przylądka. 1 sierpnia 1979, w 51 dniu rejsu. Przez 166 dni nie widziałem lądu, woda i woda oraz niebo.
17.00. – Czuję się jakbym już miał Horn w kieszeni. Mam pełny baksztag 5°WNW. Zrzuciłem bezana, który ostrzył, potem kliwra I, który w cieniu grota szarpał. Idę pod samym grotem na 1 refie, 5 węzłów. Starczy, jacht idzie spokojnie, odpadłem, widoczność jest kiepska, Hornu chyba nie zobaczę, ale tym kursem wyjdę pod wyspę Stanów.
17.30. – Złapałem Słońce, ukazało się zamazane, 15 minut po pierwszym wertykale, ale dobre i to. Do trawersu Hornu 28 mil. Nagle zobaczyłem na północy (NNW) szereg szczytów, niektóre z dużymi białymi plamami śniegu, jeden całkiem biały. Były to, jak wynikało z namiarów, szczyty na Półwyspie Hardy. Po chwili ukazały się zachodnie szczyty grupy Hermite. Horn powinien być w namiarze 067°. Szukając go tam dostrzegłem zza mgiełką jego zarys.
18.30. – WIDZĘ HORN! Mgiełka rozstąpiła się czyniąc widoczną cało wyspę Hermite. Wszystkie szczyty przybrały ciemny kolor, jeden Horn, dostojny, na uboczu, sam świecił na złoto swoją piękną, skrzesaną południową ścianą.
Wziąłem lornetę. Tam by wytyczyć szereg dróg wspinaczkowych, nasuwała myśl rasowa ściana. Wyłączyłem samoster, długo sterowałem z kokpitu, robiąc zdjęcia to jednym, to drugim aparatem. Ciągle patrzyłem na niego, zafascynowany, cała reszta grupy Hermite była tłem dla niego.
– Kocham Was wszystkich! – oznajmiłem głośno. – Ciebie kocham, Hornie. Jesteś najpiękniejszą skałą nad stykiem dwóch pięknych oceanów!
Zmarzłem. Przeniosłem się do steru wewnętrznego, ciągle wpatrzony w Horn. Wiatr osłabł do 1°, jacht wlókł się z szybkością 1 węzła. Plus to, co dodawał prąd zachodni.
Później i Horn przybrał w jednej sekundzie ciemny strój. Lecz jeszcze raz, nim Słońce zaszło, tylko on, Horn, zaświecił całą powierzchnią wysokiej na 405 m. ściany. Te promienie nie zapalały innych szczytów.
Wiatr skręcił na N, postawiłem kliwra, szybkość wzrosła do 2 węzłów. Zrobiłem sobie kawy, nie dla przezwyciężenia snu, tylko dla smaku.
Zapadła noc. Choć bezksiężycowa, było na tyle jasno na skutek poświaty znad Antarktydy, że na trawersie widziałem ciemny szereg szczytów grupy Hermite, a tam, w prawo, na lewym bajdewindzie, czarny stożek Hornu, odosobniony, samotny.
22.30. – Dmuchnęła „dwójeczka” z NNE, wybrałem żagle, jacht poszedł na SN kursem 075° Tak trzymać! Tymczasem próbowałem znów wołać Radio Ushuaia. Po odczekaniu 3 minut po 22.30 zacząłem wołać na 2182 kHz po hiszpańsku. Bez skutku. Amperomierz nie wykazuje sygnału na wyjściu.
Pożegnałem Pacyfik. Wrzuciłem do morza 20 groszy, podobno wróci się w to miejsce. Horn widoczny mimo nocy, noc jest jasna. Pożegnałem Horn w czułych słowach. Powitałem Atlantyk. Trawers Hornu (NR = 000) był równo o 1-szej rano, już 14 stycznia (GMT 05.00). Ale dzień 13 stycznia nie miał ostatniej godziny, skreśliłem 24-tą, zmieniłem czas na czwartą strefę West GMT –4.
Zagrzałem wody do termoforu i po śmietance z biskwitami z dżemem poszedłem szczęśliwy do koi.
Jacht szedł SN. Krzyż Południa blisko zenitu, stoi prosto.
Dzień 218, 14 I 80, poniedziałek
Trudno mi się oderwać od Hornu, żal iść do koi i nie patrzeć na Horn. O 1.30 poświata świtu uczyniła go lepiej widocznym. Znów wychodzę z lornetą do zejściówki, patrzę i patrzę, aż zimno zmusza mnie do zejścia. Zobaczyłem światło Hornu, niepozorne, świecące nisko w miejscu gdzie opada do wody wschodnia krawędź ściany Hornu. To światło niegodne jest swojego dostojnego przylądka. Ma zasięg tylko 12 mil. Tu powinno być silne światło umieszczone na szczycie stożka.
Mimo że jesteśmy na Atlantyku, nie wolno się demobilizować, to dalej Południowy Ocean. Budzik nastawiony na trzecią. Wiatr na górze zaczyna zabierać głos.
11.30. – Po wieczornej kawie nic dziwnego, że nie mogłem zasnąć. Ogrzałem zmarznięte nogi termoforem. Wstawałem na pół godziny przed kolejnym dzwonkiem budzika, którego przestawiałem o dalsze 1,5 godziny. Za każdym razem, gdy wstawałem, wychylałem się z lornetą w zejściówce, szukając miłego widoku Hornu, ciągle widocznego, coraz lepiej, jako że nastawał świt.
O czwartej nastawiłem budzik na siódmą. Jedyna troska to ewentualna zmiana kierunku wiatru, tak blisko przecież był ląd. Lecz tego budzika już nie słyszałem, spałem twardo, a gdy się zbudziłem, nie mogłem się zorientować, która to godzina, obie bowiem wskazówki zegara były na czerwonych polach ciszy radiowej, o 9.15.
Zachmurzenie niewielkie, brak rozkołysu, trójka z NbE, widoczność doskonała, na lewym baksztagu widoczne jeszcze wzniesienia wschodnich wysp grupy Hermite. Najbardziej uderzające to brak rozkołysu, normalna falka 2° na równej tafli wodnej, horyzont równy jak od linii.
Wyszedłem z sekstantem na dek, pojawiły się delfiny biało-łaciate koło jachtu.
– A wy jaką macie pozycję? – zawołałem, zapominając, że ich pozycję fiksuje nie Słońce, tylko obecność ryby, którą się żywią.
Bardzo lubię delfiny biało-łaciate, spotykałem je tylko w rejonie dolnego krańca Ameryki, tak na Pacyfiku, jak i na Atlantyku. Wydaje mi się, że są inteligentniejsze i bardziej rasowe niż szare.
Śniadanie – szyneczka podsmażana z biskwitami i herbata z sokiem Wilusza pod „Rejsy bez pożegnań”, smakowało znakomicie. Czuję się odprężony, spokojny, lepiej niż gdybym faktycznie był po rejsie, bo w tym wypadku pustkę po morzu zapełniłaby w sercu tęsknota za nim, tutaj zaś żegluję dalej, tyle że w przyjemnych warunkach, ku ciepłu i gorącym Słońcu, na Atlantyku.
Atlantyk powitał mnie znakomicie, po przyjacielsku, pogodnym i ulgowym stanem. Tylko ciągle zimno, 5-6°. Barometr od dziesięciu godzin stoi na 992. Przez cały dzień Horn widoczny na zachodzie.
Dziś jestem w pełni szczęśliwy. Rozłożona na stole mapa południowej części Tierra del Fuego napełnia umysł pomysłami rejsów w te strony, w Kanały Patagońskie, które wydają mi się fascynujące. Chciałbym wpaść do Ushuaia, najniżej na południu położonego miasta na świecie, które od dzieciństwa kojarzyło mi się z najcięższym więzieniem. Tam bowiem zsyłano w Argentynie skazańców na dożywocie, która to kara była najwyższa w tym kraju.
Flauci, szybkość 1 węzła przy ręcznym sterowaniu przestaje być opłacalna. Sen morzy. Zrzuciłem kliwra II, wybrałem grota, stanąłem w dryfie o 22-giej. Poszedłem spać.
Dzień 219, 15 I 80, wtorek
Spałem jak zabity. O 2-giej budzika nie słyszałem, spałem do ósmej rano. No i dobrze, wiatru dalej nie ma, powiewek z Westu 1°B. Barometr powędrował w górę, 1001 mb. Wyż. Nie ma się co niecierpliwić, jesteśmy po drugie stronie, za zakrętem, za Hornem, choć bardzo blisko niego. To położenie – na wschód Hornu z grupą wysp Hermite i Wollaston, mając na NW Tierra del Fuego, na N Isla de los Estados, daje mi poczucie, że znajduję się w dużej zatoce. I znów czuję, że mi tu brak miejsca, że ląd za blisko. Wczoraj było widać wejście do Estrecho de Le Maire (cieśnina między Ziemią Ognistą a Wyspą Stanów).
Od śniadania (parówki) radio gra. Wyciągnąłem z szuflady Spidolę, postawiłem ja na stole i gra mi LRA1 Radio Nacional de Buenos Aires. Co najważniejsze, nadaje sygnał czasu i to co pół godziny, a przy tym sporo muzyki, najwięcej poważnej, co mi się nawet podoba (870 kHz na 19,4 m)
Sekstant nr 2 chodzi jak po grudach. Nasmarowałem wazeliną kosmetyczną części zębate. Błąd indeksu wzrósł do –8,5’. Przy braniu wysokości Słońca pachnie mi.
12.00. – Od 14 godzin stoję w dryfie w odległości 95 mil od Hornu. Sąsiedztwo Hornu, niewątpliwie zaszczytne, bynajmniej nie działa uspokajająco. Wiatr 0, pogoda słoneczna, suszę odzież na linkach i sztormrelingach, jest ciepło w Słońcu (w południe +12°), zejściówka otwarta na oścież.
13.00. – Temperatura w Słońcu +19°C. Suszenie odzieży.
18.00 Odwaliłem ciężką i nieprzyjemną robotę: wymianę oleju w agregacie, której tak nie lubię, jak wielkiego prania w domu. Najpierw namęczyłem się przy rozruchu silnika. Silnik agregatu nie chciał zapalić z powodu braku oleju. W głowie. Mojej. Nie wiem, jak to się stało, że po odstawieniu go ostatnim razem, zostawiłem dźwigienkę odcięcia paliwa w pozycji pionowej, na Stop, gdy zawsze ją przestawiam na pozycję Run. Przekręciłem kilka razy, bez skutku. Odpowietrzyłem. Nie pali. Zdjąłem rurkę paliwa przy cylindrze, kręcąc korbą nie podaje paliwa. Sięgnąłem po instrukcję, z której, jak to często bywa, niczego się nie dowiedziałem. I wtedy przebłysk w wyobraźni: w myślach zobaczyłem pionowo dźwigienkę.
Oh, dear! Chciałem się ochrzanić. Poskręcałem wszystko, zakręciłem korbą, silnik zapalił. Nawet nie sklinałem, czułem się szczęśliwy, że to ja jestem durny, ale silnik jest w porządku.
Urwał się przewód przy potencjometrze, sama końcówka. Śrubka zardzewiała, nie dałem rady odkręcić. Podwiązałem innym przewodem.
Słucham chętnie LRA1. Mądrze mówią: Viaje por el Noroeste. Conocer lo nuestro es una manera de ejercer la soberanía nacional (Podróżuj po północnym zachodzie. Poznawanie naszego to sposób na sprawowanie suwerenności narodowej). Za moich czasów, przed 1946, nie propagowano turystyki krajowej. Przy trzech milionach kilometrów kwadratowych, kraj liczył 14 prowincji i 10 gobernaciones, obszarów nie kwalifikujących się na prowincję z braku ludności. Cała ludność wtedy to 16 milionów.
Flauta trwa. Na północy widzę Wyspę Stanów. Ogarnia mnie niepokój, czy prąd nie znosi mnie na nią. Co prawda Routeing Chart pokazuje, że tutaj jest prąd NE. Ale chciałbym już stąd odejść. Niech tylko dmuchnie troszkę postawię żagle i siądę za sterem choćby do rana.
19.30. – Wiatr 0,5 (a może 0,05) z S. Postawiłem bezan i grot, idę 0,3 węzła na NE. Ten widok na N denerwuje mnie, choć do wyspy daleko, około 25 mil. Niedaleko jachtu grupa albatrosów siedząc na wodzie oddała się zbiorowej grze miłosnej. Albatrosy podnosiły skrzydła wychodząc do połowy z wody, głowa wysoko z dziobem skierowanym w górę, wydawały rżenia jak konie nad samicą, bo chyba te nakrapiane beżem to samice. One podchodziły, podniecając samców, wyciągały szyje nisko w ich kierunku, zbliżając do nich dzioby. Samiec opadając po swym rżeniu również sięgał dziobem do dziobów samic. To wszystko było tak sugestywne, że mnie samego podniecało i poczułem jakąś ciągotę, żeby skoczyć do wody i podpłynąć do nich, zmieszać się z nimi.
Zostawiłem jacht pod grotem i bezanem w dryfie, żaglami nie tłukło, udawały, że pracują, może i była szybkość 0,2 węzła.
BANDERA. – Wczoraj zeszła ze służby bandera nr 2, która opłynęła Trzy Przylądki: Agulhas, Leeuwin i Horn. Postawiłem banderę nr 3.
Dzień 220, 16 I 80, środa
O północy wyjrzałem. Dmuchało 1-2°. Przeniosłem kliwra I na lewą burtę i postawiłem. Kurs 015°. Zrzuciłem kliwra, przeniosłem go na prawą burtę, zrobiłem zwrot, postawiłem kliwra. Kurs 140° Co za cholera?! Zrobiłem z powrotem zwrot, a kliwra na forsztagu po raz pierwszy przeniosłem na lewą burtę, nie zrzucając go. Teraz wiatr ustalił się na E-EbN. Idziemy kursem 045°, szybkość 2,5-3 węzły. SN. Czy przejdziemy lewą burtą koło Isla de los Estados? Mam nadzieję. Ale trzeba czuwać. Za dwie godziny rozwidni się, będzie ją widać. Noc jest pochmurna, bezksiężycowa. Lekka poświata pozwala widzieć horyzont.
Nastawiłem Spidolę, odbieram na średnich Buenos Aires.
02.00. – Wiatr skręca w lewo, rygluje mnie, nie puszcza. Z trudem idę 020-030°. Tym halsem nie przejdę. Za godzinę rozwidni się.
05.00. – I wiatr zaryglował mnie: NE 1°B. O czwartej zobaczyłem na kursie zarysy Wyspy Stanów. Zrobiłem zwrot, idę 125°. Czy nie wydostanę się z tego winkla? Barometr, po osiągnięciu szczytu 1004 mb o 21-szej, idzie w dół, jest na 1000,5. Znów wizyta delfinów. To znajome stado.
16.00. – Wiatr poszedł na NNE, teraz NbE. Idę swoim kursem 055-060° tak, by wziąć Falklandy lewą burtą, dość daleko. Trzeba uważać, 34 mile na S od Wschodniej wyspy wyłania się z oceanu nieoświetlona wysepka Beauchêne oraz Mintay Rock 3 mile na S od niej. Włączyłem samoster, poluzowałem nieco żagle. Niebo pokryło się chmurami.
21.30. – A wiatr wzrósł do 5°B. W pełnym bajdewindzie jacht był mocno wyłożony, a Michał nie mógł skontrować ostrzenie. Dałem mu łańcucha na ostatnie ogniwo, a na grocie założyłem dwa refy. Biłem się z myślami, czyby nie zamienić kliwra I na II. I dalej się z nimi biję. Ale szybkość 7 węzłów fascynuje.
Dzień 221, 17 I 80, czwartek
Spałem dobrze. Rano pierwszy wertykał, w południe kulminacja. Słońce było, barometr po płytkiej depresji znów idzie w górę. Opracowałem strategię żeglugi przez Atlantyk, w oparciu o „Ocean Passages for the World”.
O godzinie 16-tej – jako że pozycja mojej trasy była najbliżej miejsca, gdzie przypuszczalnie zginęli na jachcie „Polonia” 10 lat temu bracia Ejsmont, Mietek i Piotr oraz Wojtek Dąbrowski, dokonałem aktu, przy banderze do pół masztu, rzucenia do morza wieńca od rodziny Ejsmont-Śmiechowicz. Przed wyjściem w rejs ich młodsza siostra Wanda i jej mąż Jurek Śmiechowicz przynieśli ten wieniec z Olsztyna do Gdyni na jacht.
Po opuszczeniu bandery do pół masztu, z wieńcem w rękach, zwrócony na NW, w stronę, gdzie pochłonęły ich fale oceanu, głosem łamanym przez wzruszenie i ze łzami w oczach, wygłosiłem:
„Mietek Ejsmont i Piotr Ejsmont, kochani przyjaciele, i ty Wojtek Dąbrowski, choć Ciebie nie znałem, na cześć Waszej pamięci rzucam w fale oceanu ten wieniec od rodziny, a wraz z nim dowód pamięci polskich żeglarzy. Niech Wasze dusze znajdą wieczny spokój i odpoczynek!”
Następnie wystrzeliłem dla każdego z żeglarzy parę rakiet, białą i czerwoną (w kręgu horyzontu nie było nikogo, ale czerwone strzelałem niżej). Po tej żałobnej uroczystości, która została wpisana do „Dziennika jachtowego”, podniosłem banderę na top.
Wiatr był słaby, 2°B z NNW, samoster miał trudności z prowadzeniem jachtu, toteż był wyłączony, sterowałem ręcznie. Na jachcie zapanowała milcząca atmosfera, pełna zadumy i wspomnień. Białe chmury ukryły promienie Słońca, nadając uroczystości i zadumie oprawę melancholii.
20.00. – Całe popołudnie za sterem, dmucha 1°B. Muszę czuwać, gdyż w odległości ok. 30 mil od mojej trasy (60 mil od pozycji w południe) leży mała i nieoświetlona wysepka Beauchêne, a przy niej skała Mintay Rock (34 mile na S od East Falkland). Nawet taką odległość jak 30 mil nie uważam za bezpieczną, przy tej małej szybkości i silnym prądzie falklandzkim kurs nie jest pewny.
Rozmyślam o jachcie na rejs w drugą stronę. Jestem zdecydowany pisać do ministra Mariana Renke, szefa GKKFiT. Tylko on może patronować tej imprezie. Przed południem, gdy Słońce świeciło, a jacht szedł pięknie 5 węzłów, nie chlapiąc pokładu, mimo zimna położyłem się na baku patrząc na odkos dziobowy. Już wiem, że bez tego nie będę mógł żyć i będę dążył do zorganizowania rejsu w przeciwną stronę. Na dziobie przyszło mi do głowy skonstruowanie idealnej szekli-karabinka dla sztaksli.
Wody oceanu były szare mimo Słońca.
– Czemu twoje wody są dziś takie szare? – spytałem na głos.
Wtedy przypomniałem sobie, że płyniemy przez Burdwood Bank, ławicę o głębokościach kilkadziesiąt sążni. Duża ilość ptactwa, większa niż w innych rejonach, świadczyłaby o tym, że tu jest więcej ryb.
Dzień 222, 18 I 80, piątek
Wczoraj przed północą męczył mnie sen. Wiatr skręcił na NE, jacht szedł SN bajdewindem. Położyłem się najpierw na materacu, na pace silnika, potem normalnie w koi z budzikiem przy głowie. Lecz gdy się zbudziłem w kolejnym zrywie rano, jacht stał w dryfie, po zwrocie. Zapadła mgła, z pierwszego wertykału nic. Spałem dalej, do południa.
Zwlokłem się, zrobiłem linię, nie pomny, że było to kilkanaście minut przed kulminacją. Kulminację więc przegapiłem, bo o niej dowiedziałem się, gdy wyliczyłem linię.
Bolą mnie coraz bardziej mięśnie u rąk i chyba stawy. Nie wygląda mi to na przemęczenie, nie ma teraz dużo roboty, raczej reumatyzm.
Po 15-tej wołałem Radio Stanley na Falklandach, na 2182 kHz, z odległości 91 mil. Żadnej odpowiedzi, zresztą widzę na amperomierzu, że nie ma wyjścia.
Po południu flauciło, postanowiłem skorzystać, aby wymienić ten „sztormowy” (mniejszy) statecznik, na większy. Z wielkim trudem i wysiłkiem wyciągnąłem ten trzeci z forpiku. Zdjąłem istniejący. Mając je oba na pokładzie przyłożyłem jeden do drugiego; były idealnie tej samej wielkości. Założyłem z powrotem ten co był. Potem zmierzyłem ten pierwszy, złamany. Taki sam. Pelcer wprowadził mnie w błąd mówiąc, że jeden z trzech jest mniejszy, sztormowy.
Prognoza z godz. 12.00 Servicio Meteorológico Nacional (Argentyna) na rejon Islas Malvinas spełniła się: wiatr 2NNE skręcił najpierw na NW, a teraz o 19.30 na SW. Najpierw zrzuciłem KL I. Zrobiłem zwrot. Zapadła gęsta mgła, do 50 m. Ale wiatru było na tyle, słaba „trójka”, żeby Michał ją słyszał. Włączyłem go.
Czuję się źle, jakby stan podgrypowy, głównie w mięśniach rąk. Zażyłem aspirynę, do koi wezmę drugą. Łapię na 25,6 m. Radio Difusión Argentina al Exterior.
Sąsiedztwo Falklandów od północy staje się nużące. Prąd niby NE, tak jak i mój kurs, ale inna jego odnoga opływa Falklandy od zachodu. Po pierwszym wertykale W widzę, że mnie ściąga na West. Nastawiam niemal bez przerwy radiostacje argentyńskie. Wszystko co argentyńskie jest mi bliskie, w tym kraju przecież wychowałem się, ten kraj dał nam chleb, tam mój ojciec w 1926 roku znalazł pracę, tam też nauczyłem się patriotyzmu.
Znajduję się w strefie nawiedzanej przez góry lodowe, sięga ona daleko na północ, aż po szerokości Bs. As. Idąc kursem NE, granicę tej strefy osiągnąłem wcześniej, już na szerokości 45°S. Tymczasem muszę wierzyć, że przejdę bezpiecznie. Gdy śpię nie widzę nic, jak i w tej mgle, która otoczyła mnie przed paroma godzinami.
W południe zauważyłem rysy pęknięcia spawu na okuciu rumpla. Postanowiłem skręcić widełki drutem, lecz dostrzegłem, że ściągająca je śruba jest zerwana, nie ma jednego końca. Wybiłem ją, na szczęście znalazłem taką śrubę w szufladzie, założyłem ją.
Przeglądam znów Knox Johnsona. Przegoniłem go pod Hornem o dwa dni. Napędza mi stracha lodami. Gdyby nie ta lektura, nie przywiązywałbym do nich większej wagi. Cóż mam robić? Sterczeć na pokładzie w tym zimnie? Jest 3°C, ciemno i mgła, cóż zobaczę? Knox Johnston sterczał na deku, a lodów nie zobaczył. Często wyglądam na zewnątrz, stracha dodaje mi również szybkość spadania temperatury, 1,5 stopnia w ciągu dwóch godzin.
Dobrze, że nie jestem w regatach, przynajmniej tego zmartwienia nie mam, które dręczyło Knox Johnstona, że goni go Moitessier. Co prawda mam i ja swego rywala, Bułgar Walentin Manew gdzieś tam żegluje na swojej „Orenda G.”. Gdzie on może być? Nie mam pojęcia i niewiele przejmuje mnie ta sprawa. Oby tylko chłop opłynął i wrócił szczęśliwie do swojego Burgas, a ja do swojej Gdyni!
Wystrzeliłem dwie białe flary (pierwsza nie zapaliła) żeby sprawdzić jak z mgłą, gdyż w ciemności nie wiadomo jak gęsta jest mgła. Nie lubię strzelać tych rakiet, kopią mocno. Mgła do 100-200 metrów, ale góry lodowej nawet przy świetle flary nie zobaczyłbym wcześniej niż z odległości kilkadziesiąt metrów. Flara dalej nie oświetla.
Jacht zrobił zwrot. Pobiegłem na rufę, w ciemności namacałem wydarte U–zaczepy. Latarka nie chciała świecić. Założyłem drugi drut i okręciłem tak, że tego fletner nie wykopie.
Gra radio Bahía Blanca, reklamują wina. Są i dramatyczne wiadomości. Aktor Claudio Levrino, 38 lat, chciał pokazać żonie, że posiadana przez niego broń, rewolwer, gdy jest zabezpieczony, jest bezpieczny. Przyłożył go sobie do głowy i nacisnął spust. W lufie był pocisk. Dr Raúl Matera, neurochirurg, żeby ratować aktora leci do Punta del Este samolotem udostępnionym przez prezydenta Videlę. Matera stwierdził, że uszkodzenie mózgu jest nieodwracalne. Aktor zmarł 20 stycznia.
Podobny przypadek miał miejsce w towarzystwie ojca, przed naszym przyjazdem do Argentyny. Grupa emigrantów mieszkała wspólnie, jeden z nich, Jugosłowianin, chciał udowodnić kolegom, że poduszka zabezpiecza przed strzałem z rewolweru. Przyłożył sobie poduszkę do głowi i strzelił. Udowodnił, że nie zabezpiecza.
Julio Iglesias śpiewa:
Cuando se quiere de verás,
como te quiero yo a ti,
es imposible mi cielo,
tan separados vivir.
Przypomniała mi się Carmen. Tę piosenkę i ja śpiewałem, gdy miałem 19 lat.
Radio Bahía Blanca reklamuje wino. Robi mi smak, jutro i ja otworzę swoje Pinot Noir. Imieniny, Horn, Falklandy niemal na trawersie, jest co uczcić.
Dzień 223, 19 I 80, sobota
Godz. 19.45. – Nec Hercules contra plures! Przed pójściem do koi o 23-ciej zażyłem trzecią aspirynę i wypiłem gorącą herbatę. Myślałem, że się wygrzeję. Wiatr słabł, samosterem tłukło jak w kuźni. w pewnej chwili zrobił zwrot. Wstałem, ubrałem się. Drut był zerwany. Naprowadziłem jacht na kurs, założyłem nowy drut, okręciłem go. Wróciłem do koi. Nie na długo. Znów zwrot i znów drut zerwany (drut miedziany).
Postanowiłem sterować ręcznie, była 1.30. Po 10 minutach i ta „jedynka” zamarła. Zrzuciłem grota i poszedłem do koi. Była 2-ga.
Nie zdążyłem zasnąć. O 3-ciej dmuchnęło z Westu, postawiłem grota i włączyłem samoster. Szedł jak pijany zając, od 40° do 100°. O czwartej dostrzegłem brak przeciwwagi ołowianej na przedniej krawędzi fletnera. Wiatr kręcił na NW, NNW, N. O siódmej zrobiłem zwrot i poszedłem do koi na dwie godziny snu.
Dresy jedne, drugie i trzecie kompletnie podarte. Wyciągnąłem z jaskółki przy szafie odzieżowej dwie pary spodni roboczych. Mimo że były w worku plastikowym, były dokładnie mokre. Znalazłem w górnej jaskółce cztery pary kalesonów. Nie wiedziałem o nich.
– Ha! Można by z tym zapasem jeszcze raz okrążyć Ziemię! – zażartowałem patrząc, co z tego wyniknie.
– Co? Ta guelle! Bo dam w papę! – krzyknął któryś, nieznający się na żartach.
Po śniadaniu otworzyłem kartkę imieninową od Adama Stafieja. Długo, od wielu dni biłem się z myślami, czy flaszkę Pinot Noir otworzyć w tym dniu przed obiadem, czy pod wieczór.
– Nie ma co czekać do wieczora – pomyślałem po kulminacji i naniesieniu pozycji na wszystkie mapy.
– Wszystkiego najlepszego Stary! – złożyłem sobie życzenia imieninowe do lustra. – Żeby następne wypadły w Argentynie przy Mamie!
Wiatr rozdmuchał się do dobrej „piątki”, nie chciał, żeby te imieniny były spokojne.
O 16-tej dmuchało 5-6°B, zrzuciłem grota, w kubku ¼ wina z wodą, koniec flaszki. Zostały tylko dwie: na równik i na Zwrotnik Raka. Szkoda, że wiatr nie pozwolił mi się troszkę porozklejać przy tej flaszce, taką miałem ochotę!
21.00. – Po imieninach i po obiedzie poszedłem do koi i spałem trochę. Jacht gnał 7 węzłów pod kliwrem I i bezanem, pełnym bajdewindem. Dość ciężko pracował. Nie dawało mi to spokoju. Koncepcja była: 1) zrzucić kliwra I i postawić kliwra II, 2) postawić kliwra III, zrzucić kliwra I, postawić kliwra II.
Ubrałem się i postawiłem kliwra III, a przy tym nieznacznie odpadłem do półwiatru. I już jest spokojnie, kliwer III zabierając trochę wiatru niejako odciążył kliwra I.
Deklinacja tu się szybko zmienia, jest 5°E, wkrótce przetnę agonę i deklinacja zmieni znak na W.
Po 22-giej barometr osiągnął minimum 982 mb i ruszył w górę, równocześnie wiatr z NNW skręcił na lewo na NW. Zasypiałem. Trzeba było wstać, ubrać się na sztormowo i przestawić samoster. Idziemy baksztagiem. Wracam do koi, jest 23-cia.
Dzień 224, 20 I 80, niedziela
Czy nigdy nie doczekam się ciepła? Dziś o 7-mej rano termometr wskazywał 2°C, w południe 5. Dopiero 51°S. W nocy wstawałem wielokrotnie korygować samoster, wiatr kręcił w lewo. Duży rozkołys tłukł fletnerem, przegryzł drut, jacht wyostrzył. Założyłem nowy drut. Rano to samo, jacht był ustawiony na NW. Dosypiałem rano, nieprzytomny. Dzisiaj w ogóle jestem nieprzytomny. Po raz pierwszy zdarzyło mi się, że do pomiaru wysokości Słońca (nie w kulminacji) wyszedłem bez stopera. Potem, w południe, nie mogłem się znaleźć na mapie. Z jednej strony nie wiedziałem, gdzie sobie wędrował mój kochany okręt, gdy spałem, z drugiej robiłem karygodne pomyłki (przyjąłem szerokość Ø 0 = 50°, a na plottingu kreśliłem od 51°, myliłem się w odejmowaniu, itp.).
Po kulminacji postawiłem kliwra I ze spinakerbomem, na motyla. Niechętnie to robiłem. Przy maszcie mruczałem pod nosem niezadowolony:
– Czy to jest sens stawiać kliwra na tym żelastwie? Ale kazano, trzeba zrobić. Taka tu dyscyplina.
Zrzuciłem go wcześniej niż myślałem, bo zaraz. Założyłem odwrotnie róg szotowy kliwra. Gdy szedłem na dziób przy spuszczonym do połowy kliwrze, żagiel szarpnął za spinakerbom, który wyrżnął mnie w głowę. Nie sklinałem, lecz pochwaliłem:
– Bardzo dobrze! Walcie wszyscy w durny łeb!
Dopiero po tej karze cielesnej postawiłem go właściwie. Po chwili Michał zrobił zwrot, grot i kliwer wpadły w szał. Okazało się, że drut znów przerwany. Założyłem dwa druty – mordaza – kaganiec, lecz wolę hiszpańskie słowo mordaza, gdyż bardziej oddaje sens trzymania za mordę.
Czuję się wyraźnie chory, coś jak grypa wewnętrzna. Głównie bolą mnie ramiona.
Jacht idzie w fordewindzie jak pijana kaczka, zataczając się głęboko, waląc się z burty na burtę. Poszedłem do koi o 18-tej. Nie zasnąłem. O 20-tej wstałem, zrobiłem obchód jachtu. Żagle nabrzmiałe wiatrem, na dziobie kotłowanina fali odkosowej, wszystko OK. Temperatura 3,5°C.
Śnił mi się Tadziu Wanat. Wracając z rejsu wysiadłem z PKS-u przy 3 Maja i wstąpiłem do sklepu monopolowego, pytając o Tadzia. Panienka powiedziała, że go nie ma, lecz oto uśmiechnięty wyszedł zza kotary. Miałem dla niego mały prezencik z rejsu.
Dzień 225, 21 I 80, poniedziałek
Spać z kliwrem na spinakerbomie to tak, jak spać na dynamicie. I rzeczywiście, o pierwszej po północy, kiedy noc jest najciemniejsza, uderzył szkwał. Michał zrobił zwrot. W żaglach awantura, jacht ustawiony do półwiatru. Wyskoczyłem na pokład tak, jak byłem w koi, tylko buty dążyłem ubrać. Naprowadziłem jacht na kurs. Szkwał lekko pokropił i poszedł.
Ubrałem się. Co robić? Znów jacht idzie spokojnie. Ale na ciemniejszym niebie widać było czarne chmury szkwałowe. Zrzuciłem kliwra. Była druga, gdy wróciłem do koi.
Zbudziłem się o 6.30. Jacht stał w dryfie (zrobił zwrot) z dziobem na SW. Naprowadziłem na kurs. Wtedy zauważyłem nad znakiem na grocie dwa rozdarcia. Myślałem, że tak pójdzie, przecież w fordewindzie nie łopocze. Chciałem iść do koi, byłem diablo śpiący. Niestety, sumienie nie pozwoliło. Zrzuciłem grota, przez co stanąłem w dryfie, bez żagli. Przeniosłem tę część pod dek i zacząłem szyć.
Wiatr tymczasem skręcił na N. Postawiłem kliwra I, a cały czas siąpił zimny deszcz. Stawiałem bezana, gdy zauważyłem rozprucie na górnym brycie.
O 13.30 postawiłem grota na dwóch refach, wiatr tężał, zachodził w prawo na NNE, potem na NE. Bezana zdjąłem całkiem i zaniosłem do środka. Zabrałem się do jego szycia. Wiatr wzrósł do 5° z NE, zrzuciłem kliwra I, postawiłem sztormkliwra III.
Dzień wybitnie nieprzyjemny, idziemy na wiatr, jacht ciężko pracuje, leje deszcz, siąpi, zimno (4°C), ponuro. Barometr leci na łeb. Z 988 o 6-tej rano spadł do 966 do 16-tej. Zmarzłem. Jacht idzie SN. Aż dziw, że z takiego gradientu nie wylągł się porządny sztorm. [Wylągł się, wylągł!]
Po późnym obiedzie, o 19-tej, z termoforem i prewencyjnie aspiryną, idę grzać się do koi.
21.30. – Harówy nie ma końca. Wiatr przeszedł na WNW. Wstałem. Przestawiłem samoster. Sztormkliwer zaczął pracować źle. Znów wyszedłem. Zrzuciłem KL III, postawiłem KL II. Też się szarpał, grot zabierał mu wiatr. Ubrałem się po raz nie wiem który, zrzuciłem grota. Dopiero wydaje się, że idzie dobrze.
Zażyłem jeszcze jedną aspirynę, zagrzałem wody do następnego termoforu, i do koi. Na długo? Budzik nastawiłem na 24.00.
23.00. – Samoster przestawił się w drugą stronę, na odpadanie. O mało nie zrobił zwrotu. Założyłem drugą mordazę.
Tu od dawna dmucha dobra ósemka, a ja głuchy piszę 5-6. Zdaje się, że barometr osiągnął dno – 960,5 i pójdzie w górę. Pokazały się gwiazdy. Jak tu spać, skoro ciągle trzeba wstawać, korygować, interweniować? Przestawiłem budzik na pierwszą.
Dzień 226, 22 I 80, wtorek
Rano. Wstawałem godzinę przed budzikiem, o 2-giej przesunąłem go na 7-mą, na pierwszy wertykał. Po drugiej zasnąłem. Budzenie o 4.30 było brutalne, samoster porwał oba druty i zrobił zwrot. Niesłychanie dużo wysiłku kosztowało mnie opanować samoster, drutować go z powrotem. Użyłem aż trzech drutów.
Teraz, gdy było jasno, zobaczyłem rozmiary sztormu. Dmuchało 11°B. Mocując się z samosterem wpadła na mnie fala i zabrała mi leżący obok drut miedziany. Szybko postawiłem sztormkliwra III, zrzuciłem kliwra II. Po dłuższej chwili wróciłem do koi.
Barometr o 9-tej rano osiągnął dno – 957 mb. Dmucha 11°B. Barometr zaczyna iść w górę. Od 10 do 12 poszedł o 8 mb. Wiatr skręcił na SW, idziemy na NNE pełnym baksztagiem.
13.00. – Nawet w sztormie wyszliśmy na swoje: 111 mil na kursie naszym. Sztorm folguje.
ORKI
21.00. – Takiego piekła jak przed chwilą jeszcze nie miałem. Dochodziła godzina 20-ta. Sztorm ustąpił od kilku godzin. Skończyłem ustawiać i drutować samoster, gdy przed jachtem zobaczyłem czarne trójkątne płetwy. Od razu pomyślałem, że to orki. I rzeczywiście, to jedna, to druga wynurzała dla oddechu czarny, zakończony tempo, na okrągło, duży łeb, wydając sapnięcie. Szły tak blisko, iż pomyślałem, że dojdzie do zderzenia, ale nic nie mogłem zrobić, najbliższa była nie dalej niż 3 metry od dziobu. Skoczyłem po rakietnicę, otwarte miałem pudełko czerwonych rakiet. Orki przeszły na prawą burtę, skręcając w kierunku rufy. Zacząłem strzelać do nich, gdy która się wynurzyła. W żadną nie trafiłem (całe szczęście). Przeszły mi za rufę. Zszedłem pod dek i zapisałem to w „Dzienniku”.
Nie upłynęło 10 minut, orki zawróciły, idąc za jachtem w odległości od 20 do 50 metrów. Wydobyłem parę pudełek rakiet spadochronowych. Cztery pudełka musiałem wyrzucić za burtę, były spuchnięte. Jedno pudełko wystrzeliłem do nich, ale to ich nie odstraszyło.
Uruchomiłem silnik i zacząłem uciekać. Szybkość 3 węzły. Orki za mną. Odległość pozostawała ta sama. Pomyślałem sobie, że może one idą sobie tym kursem, a ja jestem na ich drodze; postanowiłem skręcić w prawo. Ledwo skręciłem, zobaczyłem 10 metrów od siebie orkę, szła od prawej, zamykając mi tam drogę. Postanowiłem skręcić w lewo. W odległości 30 metrów kilka orek z lewej, wynurzając się co chwila, zamykały mi drogę. Zwiększyłem gaz i szedłem na wprost kursem 060°.
Po jakiś 15 minutach straciły się. Jeszcze 15 minut szedłem na silniku. Odstawiłem silnik. Jacht przy słabym wietrze W 2°B, pod samym grotem, podjął żeglugę w pełnym baksztagu pod samosterem, człapiąc z szybkością 1 węzła i tłuką takielunkiem na fali.
Zapadła szarówka, każde załamanie się fali straszy mnie, że to orka. Wypatruję co chwila, nie widać ich. Myślę sobie: jeżeli nie zaatakowały od razu, to już nie zaatakują. Ale kto je wie? Nigdy nie czułem się na morzu tak bezbronny i bezradny wobec niebezpieczeństwa, jak przy tym spotkaniu z orkami. Pierwszy i jedyny raz w czasie rejsu pomyślałem, że nie mam tratwy ratunkowej.
d. po latach. Postąpiłem błędnie i nierozważnie strzelając do nich, jak i uruchamiając silnik. Wtedy nie znałem jeszcze ich psychologii. Inne późniejsze spotkania ukształtowały moją wiedzę. Orki między innymi polują na wieloryby, a czynią to taranując z szybkością 30 węzłów (55 km/h) dużo większego od siebie wieloryba. Znany jest przypadek dużego jachtu „Lucette” zaatakowanego przez 3 orki, które odłączyły od stada polującego tyralierą na ryby. W drewnianym jachcie o 2-calowej grubości burty wybiły dwie dziury i w ciągu dwóch minut jacht zatonął, załoga uratowała się na tratwie (orki odeszły).
Orki nie mają dobrego wzroku, zdarza im się pomylić jacht z wielorybem. Natomiast, a jest to moje ustalenie: wystarczy, że jedna orka z całego stada rozpozna, że jacht to nie wieloryb, a nie będzie żadnego ataku. Z odległości co najmniej 10 metrów orka rozpozna jacht.
W rejsie do Argentyny, w styczniu 1981 roku, na Atlantyku trafiliśmy na stado polujących orek, idących tyralierą, skośnie, jakieś 150 m ze rufą i dwie odłączyły od stada i skierowały się na jacht. Dokładnie jak w wypadku „Lucette” (tam trzy orki). Szły szybkością normalną, druga 10 metrów za pierwszą. Gdy pierwsza była w odległości ok. 15 m, zawróciła, i równocześnie druga. Rozpoznała, ta pierwsza, że to nie wieloryb.
Dzień 227, 23 I 80, środa
Zasnąłem po 2-giej. Spałem smacznie. Przebudzenie brutalne. O 7-mej nagle pojawił się wiatr NNW 4-5°B i grot zaczął się awanturować. Wstałem. Postawiłem KL II i B, a na grocie założyłem 1 ref. Przestawiłem samoster. Z trzech drutów jeden był zerwany.
Dziś jestem okrutnie słaby. Po śniadaniu wróciłem do koi, troszkę dospałem. Nieśmiało wyjrzało Słońce zza mgłowych chmur. Wstałem, złapałem je. Będzie pozycja.
Dzień szary, pochmurno, w południe mżawka. Mógłbym nałapać deszczówki, ale nie mam sił. Nie wiem, dlaczego jestem taki słaby, może to skutki długotrwałego niedosypiania? Ciągle zimno, w południe 5,5°C na pokładzie, pod dekiem 12°. Kiedy będę mógł zrzucić z siebie te ciężkie łachy? Śpiwór zaczyna się pruć koło zamka błyskawicznego, każde wyjście ze śpiwora to centymetr odprutego zamka.
Wczorajsze orki ciągle mi stoją przed oczami. Gdy uciekałem przed nimi (iluzoryczna ucieczka), powtarzałem sobie, że mnie przecież nie mogą zaatakować, że ja muszę wrócić z jachtem. Orki chyba nie miały zamiarów agresywnych, czy z takiej bliskiej odległości, kiedy je zobaczyłem, atakuje się? Na tych paru metrach nie zdążą się rozpędzić. A potem, gdy zawróciły, wiedziały, że ten obiekt nie jest jadalny i o ataku nie myślały. To po co lazły za mną jak cielęta? Może w celach towarzyskich, figlarnych, jak delfiny? Może dla ciekawości? Nie życzę sobie ich towarzystwa, ich się boję (tak jak w kraju bezpieki, ale chyba mniej, bo orki nie torturują).
Po południu przy ciągłym deszczu wiatr osłabł, wyłączyłem samoster i zostawiając ciepłą koję, gdzie się zainstalowałem po obiedzie, siadłem za sterem. Wiatr całkiem zdechł, zrzuciłem kliwra, deszcz ustał, stanąłem w dryfie pod grotem i bezanem. Poczekam na wiatr, oby tylko nie przyszedł z północy, w godzinach ciemności, bo tego nie lubię.
Radio gra, naruszyłem pół butelki wina. Ostatnie dwie. Sorry. LR1 Radio el Mundo śpiewa: „Y si tú no has de volver, dime porque yo viviré?” – a jeśli ty miałbyś nie wrócić, powiedz, po cóż miałabym żyć? To ja sobie tłumaczę „miałbyś”, równie może być „miałabyś”, a w konsekwencji „miałbym żyć”, a nie „miałabym”, tylko dlatego, że śpiewała dziewczyna. W języku hiszpańskim czasowniki nie mają rodzaju. Uzmysłowiłem sobie to wiele lat później, gdy język polski stał się znów tym, w którym myślałem.
Dzień 228, 24 I 80, czwartek
Spałem świetnie. Zbudziłem się o czwartej, dmuchała „trójka” SW. Zszedłem z dryfu i wróciłem do koi. O 7.30 korekta samosteru, wiatr poszedł na S, 4°B.
Przed południem wiatr zaczął sobie robić żarty ze mną. Poszedł w lewo, na SE, jacht na NNE. Oddrutowałem samoster, wyprostowałem drut na imadle, przestawiłem samoster o jeden otwór. Te otwory to ja porobiłem wiertarką na poziomym, zębatym kole fibrowym wiele miesięcy temu, gdy te zęby starły się i nie szło się dogadać z samosterem. Od początku nie trzymały należycie, chyba że na bardzo spokojnej wodzie. Kurs prawidłowy. Zadrutowałem. Ledwo zszedłem pod dek, wiatr poszedł dalej. Znów ta sama operacja z drutem. Samoster przestawiłem o następny otwór. Po niedługiej chwili wiatr wrócił na poprzedni kierunek, jacht poszedł na ENE, za bardzo w prawo. Oddrutowałem, wyprostowałem drut, cofnąłem statecznik o jeden otwór. Zadrutowałem. Wiatr natychmiast poszedł w prawo. Znów oddrutowałem, a ponieważ nie chlapało na pokład, tym razem nie miałem ręcznika wokół szyi, pod sztormiakiem. Schodząc, gdy byłem już w zejściówce, precyzyjnie wymierzona szpryca wlała mi się za kark, woda ciurkiem spłynęła po plecach, mocząc dwie jako tako suche koszule.
Wyprostowałem drut na imadle, wróciłem na poprzedni kurs, przestawienie nie było konieczne. Chodziło tu prawdopodobnie tylko o to, żeby mi zalać wody za kark, co im się udało, nieodłącznym wspólnikom: wiatrowi i wodzie.
Nie wiem, co wydarzyło się w Argentynie, tam bowiem gdzie o tej porze głośno nadawało LRA1, Radio Nacional, na 19,4 m, teraz tak samo wyraźnie i głośno słychać chiński język. Czyżby… Nie, to niemożliwe! Do Chile Chińczycy mają bliżej. W Argentynie dworowaliśmy sobie z Chilijczyków, że chodzą bokiem, jak raki, tak ciasno mają bowiem w tym cienkim jelicie między Andami a Pacyfikiem. Czy Chińczycy wzgardzili Chile i przeskoczyli przez Andy, czy zaszli dookoła Hornu…?
Ocean postanowił wykończyć mnie, używając do tego wszelkich sposobów. Przyszedł szkwał dość długi, 6°B, musiałem zrzucić grota. Rozprucie na brycie. Nie wiem, czy już było, czy w czasie zrzucania stało się. Żagle nie lubią być za często zrzucane i stawiane, czasem żagiel woli przetrzymać szkwał na górze, niż szamotaninę zrzucania i stawiania.
Górny róg (fałowy) i cały kawał żagla od góry wciągnąłem do wewnątrz, dla szycia. Reszta żagla została na bomie. Zejściówka nie może się oczywiście zamknąć szczelnie, zostaje szpara. A mnie zimno, bo mam mokre plecy. Nie zdążyłem tego ukryć wyrazem twarzy.
– OK. ! – pomyślał Ocean i zesłał grad, a temperatura spadła do 3°C.
Zdesperowany chwyciłem pół flaszki wina (połowa opróżniona wczoraj), tej przedostatniej, przeznaczonej na równik – i wypiłem. Zdjąłem jedną koszulę rozwieszając ją nad palnikiem. Będę suszył obie, po kolei. Za 4 godziny, jak ta wyschnie, ubiorę ją, a drugą rozwieszę.
Wiatr słabnie, ale fala zostaje. To też jedna ze sztuczek Oceanu, żeby nas wykończyć. Nic tak nie morduje samosteru jak ta martwa fala. Samoster, nawet na dużej fali, byle przy szybkości, czuje się dobrze, ale bez szybkości miotany jest brutalnie przez falę, która wali fletnerem w ograniczniki, jak kowal młotem w kowadło.
Fletner coraz gęściej pokrywają kaczenice, i to obu gatunków; te bezskorupowe, które pierwsze czepiły się jachtu, i te skorupowe. Patrząc na fletner widzę w wyobraźni cały kadłub jachtu i wydaje mi się, że ciągnę dwie ciężkie kotwice na dwóch długich łańcuchach. A tu ciągle zimno, woda jak lód, do kaczenic nie mogę się dobrać, jak na razie.
Przebieg dobowy 45 mil, łudziłem się, że przekroczę 48-my równoleżnik. No tak, gdy stało się w dryfie 10 godzin… to i tak mały przebieg. Na próżno powtarzam sobie, że nie mam się co śpieszyć, że za wczesne przyjście na wody europejskie jest niekorzystne ze względu na mgły, że opóźnienie nawet o miesiąc tylko dodatnio wpłynie na warunki żeglugi.
Dobrze, nie śpieszę się, ale nie chcę siedzieć w tym nieprzyjaznym zimnym klimacie oceanów południa, chcę wyjść ponad 40°S, mieć Słońce i ciepło, chcę upałów, chcę zrzucić z siebie śmierdzące, wilgotne, ciężkie łachy, chcę się wykąpać w deszczówce, wysuszyć na Słońcu, ogrzać zziębnięte od pięciu miesięcy ciało.
Przedostatnia flaszka wina została opróżniona. Wpłynęła dodatnio na samopoczucie w tych opornych warunkach. Gdybym miał drożdże, pędziłbym bimber z cukru, którego mam pod dostatkiem. Mam rurki i naczynia. A potem złożyłbym na siebie doniesienie do organów ścigania i poniósł zasłużoną karę (chyba więzienie zamieniliby mi na grzywnę uwzględniając moje roczne więzienie na morzach), tak jak wpisałem sobie naganę do „Dziennika jachtowego” za to, że zapomniałem rano zgasić światło topowe, które paliło się cały dzień.
19.30. – Jeszcze chyba nigdy nie prostowałem młotkiem na imadle tyle drutów, ile dziś. Po każdej korekcie samosteru – prostowanie druta. A wiatr tańczy twista, od SW na S, na WSW, na WNW. Dwa razy sypnął grad.
Czy nie ma sposobu na to wybijanie samosteru z kursu? Nie pomaga drutowanie, ale może pomóc solidniejsza blokada: nie drut miedziany, ale stalowy śrubokręt wsadzić w otwór na poziomym kole samosteru. Można stopniować siłę blokady: cienki śrubokręt, średni, grubszy…. aż wreszcie dojdzie do przesztywnienia blokady i trzaśnie coś innego, uszkodzi się niechybnie samoster.
Przez dwie godziny szyłem grota, rozprucia i przetarcia szwów. Dakron na górze jest już tak miękki jak stara, zużyta ścierka.
22.00. – Ciężki dzień, wiatry zmienne co do siły i kierunku, wykończyły mnie. A tu nowe zmartwienie: sekstant nr 2 szwankuje. Linie mi się nie zgrały, śruba mikrometryczna chodzi bardzo ciężko, tu muszą być błędy. Smarowałem wazeliną, zalałem olejem, nie pomaga. Przy kręceniu strzela, jakby coś zrywało. Co robić? Rozebrać mechanizm? Jutro się tym zajmę. Po przespaniu się zmęczenie ustąpiło.
Śnił mi się Zagulak. Wracaliśmy skądś, szliśmy przez miasto. Powiada: „Masz rację, to co się osiągnie metodami legalnymi, sprawia większe zadowolenie” (Chodziło o nieużywanie silników w regatach samotnych).
Dzień 229, 25 I 80, piątek
Z sekstantem nie jest dobrze. Przez noc wymoczyłem mechanizm bębenkowy w nafcie, niewiele to pomogło. Naoliwiłem – i to nie pomogło. Śruba kręci się lżej, lecz co pewien kąt zacina się, po czym dokonuje skoku o kilka, lub kilkanaście minut, trudno ustalić, Od rana robię linie, przy pomiarze kręcę śrubą w obie strony, tak aby do pozycji ostatecznej doszła płynnie, bez skoku. Dla porównania robię również linie sekstantem nr 1. Powstaje ciekawy, artystyczny chaos z dwóch niesprawnych sekstantów.
Wiatr od rana zaczął twist. Gdy się obudziłem o 6-tej, jacht szedł na północ, wiatr SSW.
Przestawiłem samoster, po kilku godzinach wiatr powędrował na NW. Gdy po raz trzeci rozdrutowałem, powiedziałem głośno, że dziś będę liczył liczby prostowanych drutów. Widocznie Ocean dosłyszał to, wiatr od tego czasu nie zmienia się. Kusi mnie, żeby zrzucić kliwra III i postawić kliwra I. Gdy to zrobię, wiatr pójdzie w lewo, będę miał pełny baksztag i sztaksle nie będą pracować. Zostawiam kliwra II. W południe jednak wymieniłem KL II na KL I.
Przy pomiarze Słońca Michał trzyma przeciwko mnie, skręca tak, aby mi zasłonić Słońce żaglem. Poszedłem pod grotmaszt, na nawietrzną, podejrzliwie spoglądając na fale.
– Tylko mnie nie ochlap! – warknąłem – bo… bo opluję!
Cóż mogę innego zrobić? Wylać w niego sto tysięcy ton ropy? Nie wiem, czy mam 200 litrów.
I rzeczywiście wymierzył we mnie precyzyjny szprycer, zalał dokładnie sekstant, oblał mi spodnie, sweter. Złorzeczenia były dosadne, teraz portki wiszą na sznurku i suszą się. W kokpicie suszą się sztormiaki i kufajka, spodnie i bluzka, które fala co parę chwil wytrwale oblewa, aby schły od nowa pod lepszym, bo wyższym Słońcem.
Mam już dość tego wszystkiego i Afganistanu, i szacha Iranu, i olimpiady i tego rejsu!
Przy śniadaniu (makrela) skaleczyłem sobie palec o puszkę, gdy usiłowałem wydobyć biskwita z drugiej, szczelnie i twardo ułożonej warstwy. Cztery palce mam owinięte plastrami. Jeden, średni prawej ręki, dotkliwie pokłuty przez igłę z braku naparstka, nie goi się.
Linie astronomiczne, tak jednym jak i drugim sekstantem wypadały nielogicznie, nie zgrywały się. Byłem zmartwiony niesprawnością sekstantu nr 2. Zastanawiałem się, jak pożegluję aż do kanału La Manche, mając jedynie przybliżoną pozycję. Żegluga „na nosa”. Nosa owszem, trzeba mieć, ale jako urządzenie pomocnicze, krytyczne. Trafić, trafię, ale smaku z takiej żeglugi nie będę miał.
Postanowiłem rozebrać bęben. Najpierw wymontowałem go w sekstancie nr 1, od dawna niesprawnym na skutek braku pionowości lusterek przez zerwanie jednej śrubki lusterka ruchomego. Nic tam nie ma, co by się zacinało, proste urządzenie, ślimak. Postanowiłem zamienić bębny. Ten z sekstantu nr 1 zamontować w sekstancie nr 2. Ku mojemu zdumieniu, chrobot na śrubie mikrometrycznej był dalej, kręcenie dalej nie było przyjemne, lecz trafiało na progi, którego przeskakiwało.
Okazało się, że feler nie leży w bębnie i śrubie mikrometrycznej. To alidada tak była zapieczona na swej osi, że z największym trudem można ją było kręcić. Śruba, ciągnąc, hamowana przez alidadę, pokonywała jej opór skokami. Starannie naoliwiłem alidadę, pomału rozruszałem ją, aż zaczęła chodzić lekko. Zamontowałem całość. Zrobiłem parę linii w odległości czasowych, linie zgrywały się. Zmniejszył się przy tym błąd indeksu, teraz jest –3,7’.
Bardzo mnie ta naprawa podniosła na duchu i ucieszyła, szczerze pochwaliłem się i pogratulowałem sobie. Nie mniej jednak sekstant będzie na obserwacji, votum zaufania, jakie mu wystawiło Diego Ramirez, zostało niejako nadwyrężone i chwilowo zawieszone.
Dziś jest wyraźnie cieplej, przekroczyliśmy 47°S. O szóstej rano było +5°C, w południe 9°. Niewiele więcej, a odczuwa się. Temperatura wody zaburtowej 12°C.
Wyniosło mnie na lewo od ruty. Rano, gdy wstałem, wiało z WNW, wiatr skręcił na SSW, jacht szedł na północ. Nie wiem ile godzin.
Zmartwieniom nie ma końca: nawaliła Spidola. Przełącznik zakresów zaciął się i nie chce się obracać. A stanął akurat na długich falach, gdzie nie odbieram nic. Jutro spróbuję naprawić.
Dzień 230, 26 I 80, sobota
00.00. – Jacht gnał z szybkością 7-8 węzłów swoim kursem, pod KL I, GR i B. Dmuchała czwórka z półwiatru NNW. Potem nieco wzrosła. Tuż przed zmrokiem ubrałem się na sztormowo i wyszedłem, żeby zamienić KL I na KL II, a grota zarefować. Lecz na deku zmieniłem zdanie, orzekłem, że jestem przewrażliwiony, że nerwy mam już stargane itp. A jacht gnał leżąc mocno z prawą burtą w wodzie, aż po falszburtę.
– A nawet jeżeli trzeba będzie denerwować się całą noc i liczyć godziny z duszą na ramieniu, opłaca się za wspaniały przebieg! – zawyrokowałem.
Wróciłem, rozebrałem się, przez godzinę pisałem dla „Życia Przemyskiego”, potem poszedłem do koi. Wycie wiatru nawet usypiało monotonią.
Przed północą stało się mocniejsze, a kompas przy koi wskazywał, że idziemy na ENE. Wiatr zaszedł na NNE i wzrósł do szóstki. Na tym kursie nie opłacało się gnać. Ubrałem się, zrzuciłem KL I, postawiłem KL II. Zrzuciłem grota, dając sobie spokój z refowaniem. Idziemy 080° z szybkością 4 w. Nie trzeba więcej. Wiatr wyje, jęczy. Barometr doszedł do szczytu 1005 i rozpoczął wędrówkę w dół. Jak uczy doświadczenie, wiatr pójdzie w lewo, na N, NW. Tymczasem wyśpię się. Dobranoc.
17.00. – Owszem, wyspałem się. Bodajbym…! Rozdmuchało się do sztormu 9°B. Usłyszałem lekki trzask, pomyślałem, że poszedł szot. Wyjrzałem… nie było kliwra II. Zniknął. Była godzina 7-ma rano. Ubrałem się wśród ponurych myśli, że urwał się fał. Urwał się tylny forsztag kilkanaście cm poniżej zaczepu górnego oraz fał, 3,5 m od końca rogu fałowego. Wszystko razem z żaglem poszło za burtę, trzymało się tylko na dolnym zaczepie forsztagu i na szotach.
Z trudem wydobyłem to zza burty, ciągnąc od strony szotów. Zdjąłem kliwer i wniosłem go do środka. Zrzuciłem bezan. Wyłączyłem samoster i wróciłem do koi, grzać się i spać. Spałem skokami, ciągle coś trzeba było poprawiać. Najpierw fala tłukła samosterem, podniosłem fletner i dodatkowo podwiesiłem go dociśnięty do prawego ogranicznika. Znów sen. Dociśnięcie iluzoryczne, fala wyluzowała sobie tyle szotu, żeby mieć rozmach i bić fletnerem w ogranicznik. Wsadziłem w tę szparę starą kurtkę i przywiązałem ją krawatem. Po godzinie tylko krawat został, kurtkę zabrał sobie Ocean Atlantycki dla któregoś ze swoich miłych stworzeń (dla orki za mała).
Ciekawe, że za każdym razem wejścia do koi zasypiałem. Tak trwało aż do 15.30. Spałem nie tylko z braku snu, ale i z instynktowego pragnienia odcięcia się od rzeczywistości. Nic nie jadłem i nie byłem głodny.
Wreszcie ubrałem się. Postawiłem bezana, co uczyniło, że jacht nie stał prostopadle do fali, ale pod kątem około 50-60°, fala mniej czepiała się biednego fletnera.
Ogarnął mnie smutek. Wiedziałem, że w szafce nad koją mam jeszcze jedną flaszkę wina, tę przeznaczoną na równik. Poszedłem po nią. Niestety, błąd w obliczeniach: wina nie ma nic. Wtedy przyszło mi do głowy, żeby się targnąć na prezent noworoczny, ale do otworzenia na trawersie Bs. As,, od Teresy i Jurka. W tej paczce chlupotało. Tak zrobiłem. I tu zaskoczenie: na samym wierzchu pod zewnętrznym przeźroczystym opakowaniem, kartka: „Otworzyć w dniu Wigilii”. Skąd więc ten nakaz, żeby dopiero na trawersie Bs. As?
No dobrze, skoro tak, jestem częściowo usprawiedliwiony, a nawet dobrze, że nie otworzyłem wcześniej, bo nic bym teraz nie miał. Wewnątrz pokaźna butla szkockiej whisky „Old Smuggler”, a na spłaszczeniu szkła podobizna chyba tego starego szmuglera, z demonicznym uśmiechem na twarzy i kapeluszem „virtuti” na głowie.
Na czczo, o 17-tej, wypiłem z myślą o Teresie Remiszewskiej i Jurku Damszu. Na palniku gotował się boczek, który z biskwitami i herbatą stanowił dziś śniadanie, obiad i kolację. A wiatr wyje, wyje i wyje. Mam ochotę postawić sztormkliwra, szlibyśmy kursem zbliżonym do naszego (050°), ale to bajdewind, choć dość pełny, ale fala i jej zębiska jeszcze silne.
W kabinie rozchodzi się miły zapach whisky, zabił smród nafty, w której moczę narzędzia (kleszcze, kombinerki, itp.), żeby odrdzewiały.
W paczce była jeszcze kaseta, na pewno są kolędy. Niestety, posłucham je po powrocie, magnetofon nieczynny.
22.00. – Zelżało, o 19-tej postawiłem KL III, włączyłem ster wewnętrzny, szliśmy. Nie długo, 2 godziny. Rozdmuchało się nagle do 11°B, myślałem, że to szkwał, że przejdzie. To był sztorm. Ubrałem się w podwójny sztormiak, noc jasna, zrzuciłem KL III. Wtedy, jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej, wiatr osłabł. Gdy po zejściu na dół spojrzałem na kompas – dmucha z W. Jeszcze nie byłem rozebrany. Już chciałem wyjść i postawić z powrotem KL III, szlibyśmy baksztagiem. Wstrzymałem się. Może to Palec Boży zabrania mi iść w tamtym kierunku? Może tam, za horyzontem, góra lodowa? Daleko, ale na kursie, gdy będę spał?
Dzień 231, 27, niedziela, I 80
„Old Smuggler” to whisky wysokiej jakości, dziś głowa nie boli mimo wypicia wczoraj ¼ flaszki. Spałem dobrze, zbudziłem się o 4.30, wiało 4°B z SW. Postawiłem grota, aby iść pełnym baksztagiem lewym halsem. Samoster wyczerpał moje siły, nie dawał się ustawić, nim zdążyłem zgrać kurs jachtu z położeniem statecznika, uderzał w wepchany drut, giął go i wciągał pod poprzeczkę. Po takim szamotaniu wychodził zwrot. Włączyłem silnik, aby na żaglach, na wstecznym zrobić zwrot. Po włączeniu biegu silnik zgasł. Zapaliłem. Znów zgasł na biegu.
– Czyżby jakaś lina wplątała się w śrubę? – spytałem niedowierzająco, dbam bowiem o to, by liny nie wlokły się za rufą.
Ale rzeczywiście, prawy kontraszot zapuścił się za rybami za burtę. Chciałem go wybrać, trzymało go twardo. A więc to on zaplątał się w śrubę. Nożem odciąłem go, nie wiedząc, czy odpadnie sam, czy też oplótł śrubę na dobre. Po włączeniu biegu śruba kręciła się, lina odpadła.
Wkrótce okazało się, że nie mam więcej drutu miedzianego, cały zapas został porwany i zniszczony przez samoster. Jacht znów stał po zwrocie z żaglami na nawietrznej.
Dobrałem dwa wiertła ф 6,5 mm. Jedno wiertło przy wyciąganiu, po przewierceniu, poszło do wody. Po przewierceniu kilku otworów, bez problemów ustawiłem samoster.
Kulminacja. Nie miałem czasu wyliczyć dwóch linii. Przy liczeniu pozycji po dwóch dniach, padły toasty za Jurka i Teresę. Oh, dear!, ależ to dobre!
A więc jestem na 46°S, tuż przy rucie, nieco na wschód od niej. Śniadanie i obiad były razem, na stojąco: boczek gotowany z biskwitami i herbata. Byłem dalej głodny, otworzyłem puszkę makrel.
Zabrałem się do Spidoli. Odblokowałem przełącznik zakresów, który się zaciął. Znów mam sygnał czasu. Ale czuję jak otwartą ranę w sercu zerwany forsztag i fał. To ten forsztag, który uległ uszkodzeniu na Indyjskim, w którym zerwały się dwa druty. Mam zapasowy komplet olinowania, wtedy nie mogłem go wymienić ze względu na burzliwą pogodę. Ale mogłem to zrobić w czasie „czarnych dni”, gdy jacht stał godzinami. Kompletnie zapomniałem.
Na razie przy SW idę pod grotem i bezanem. Jestem tak słaby, iż obawiam się, że spadnę z masztu, nawet przy niewielkich przechyłach. Chociaż, gdy jestem w akcji, siły się znajdują, dopiero potem czuję się wyczerpany.
Zużywamy się obaj z jachtem, tracimy siły i zdrowie. Jacht ponadto popadł w chorobę – kaczenice, które odczuwam tak, jakbym wlókł trzy kotwice na 30 metrowych łańcuchach. Mnie żadna zaraza nie dotknęła, na morzu nie ma bakterii na człowieka.
Dzień 232, 28 I 80, poniedziałek
Wczorajszy pogodny i księżycowy wieczór spędziłem pisząc „Horn” dla „Życia”. Dwa razy wydawało mi się, że dmuchnęło, za drugim razem Michał próbował działać, parę razy przerzucił rumplem, zacząłem się rozbierać do koi, gdy nastąpił zwrot. Wyłączyłem go, wybrałem żagle i poszedłem spać. Dochodziła północ. Budzika o 4-tej nie słyszałem, ale zbudziłem się o piątej. Lekka dwójka dmuchała z N. Postawiłem KL I i ruszyliśmy SN, człapiąc te 2 węzły. Już po półgodzinie dmuchała trójka i jacht ruszył żwawiej. W koi dosypiałem, lecz często musiałem wstawać, żeby korygować ster, gdyż nierówny w sile wiatr powodował zmiany kursu. Podczas jednej z takich korekt, akurat po lekkim szkwale, na moich oczach w przeciągu sekundy wiatr z NbW skręcił na NW.
Półwiatrem jacht sam nie pójdzie, na kole statecznika tylko kilka otworów było przewierconych do ф 7 mm. Zacząłem wiercić, przewieszony za rufę, przy szybkości 5 węzłów, na jachcie przechylonym na bajdewindzie, potykającym się teraz o starą falę. Wreszcie mogłem ustawić samoster i zająć się pozycją.
Za ostatnią dobę marne 38 mil. Ø = 45°30’S. Już jest cieplej, jakby przełom zimna – ciepła. Pod dekiem w dwóch koszulach flanelowych i grubym swetrze nurkowym jest gorąco, ale bez swetra jeszcze chłodno.
Ładowanie. Znów niedomaga potencjometr. Myślałem, że spalony. Po paru suwach złapał styk i ładujemy. Naprawiłem Spidolę po raz drugi (wczoraj wieczór znów zaciął się przełącznik zakresów. Odkryłem przyczynę: jeden z elementów przełącznika przełamał się.
Z ładowaniem niedobrze. Po 1,5 godz. potencjometr przerwał. Odstawiłem agregat, niech potencjometr ostygnie.
W południe, w Słońcu, usiadłem na pokładzie z kubkiem soku pomarańczowego okraszonego przez „Old Smuggler”. Opowiadałem kawały marynarskie.
22.00. – Noc piękna, pogodna, bezchmurna, Księżyc bliski pełni. Jest jasno, na oceanie szeroka, aleja płynnego srebra od Księżyca do jachtu. Długo podziwiałem w zejściówce, stałem pod masztem. Jacht idzie 5 węzłów (NW4°B), doprawdy nie chce się iść do koi.
Najpiękniej ze wszystkiego jest marzyć, na lądzie o morzu, na morzu o lądzie. Nigdy, w żadnym rejsie nie tęskniłem za lądem, ten jest pierwszy. Bo to jest rejs gigant, niemal roczny.
Skończyłem czytać „Rejsy bez pożegnań” Józefa Narkowicza. Zacząłem czytać „Życie Szopena” Kazimierza Wierzyńskiego.
Dzień 233, 29 I 80, wtorek
Fascynująca żegluga, od całej doby wiatr NW4°B, jacht idzie idealnie swoim korsem, bez żadnych korekt samosteru. Przebieg dobowy 123 mil, równoleżnik 44°S, przełom temperatury. W nocy musiałem zrzucić jeden koc (zostały 2 + śpiwór) oraz zdjąć jedną parę gaci (nurkowe) jak i sweter. Pogoda bezchmurna. W południe przeciąłem linię external iceberg limit, czyli że od dziś na pewno nie trafię na górę lodową.
Ciągle, codziennie po kilka razy dziennie, powtarzam sobie, że jestem już po tej stronie Hornu, czego tak bardzo pragnąłem będąc na Pacyfiku. Linia na mapie coraz dalej odchodzi od Hornu, od tego krańca świata, Nieprzejednanego Przylądka, szczytu trudności żeglarskich.
Stąd i na kolanach dojdę do Polski… na połamanych masztach, na podartych żaglach…
Żegluję po pustych oceanach, lecz niezadługo zacznę przecinać linie komunikacyjne, już na 40° linia z Rio de la Plata do Cape Town. Jest nadzieja na spotkanie statku i przekazania wiadomości do kraju.
Przełożyłem końcówki w potencjometrze, ładuje. Za zdrowie Jurka Damsza wypiłem ostatnią kroplę whisky. Na jachcie nie ma już ani kropli alkoholu. Do kraju 10 tysięcy mil.
Dzień 234, 30 I 80, środa
Troszkę przydmuchało, do 5°B, o 5-tej rano. Założyłem drugi ref na grocie, zrzuciłem KL I, a postawiłem KL III w ciągłej mżawce. Szybkość z miejsca spadła. Tłumaczę sobie, że nie ma potrzeby spieszyć się, że nie wolno forsować takielunku, jedynego forsztagu. W południe temperatura na zewnątrz 14°C. Żegluga ciężka, pełnym bajdewindem pod 5°B.
Wyciągnąłem z achterpiku zapasowy forsztag. Lina strunowa ф 10 mm bez metki. Drogą eliminacji uznałem ją za tylny forsztag.
„Życie Chopina” jest pasjonującą książką, dobrze że nie przeczytałem jej wcześniej.
Dzień 235, 31 I 80, czwartek
Noc minęła ciężko. Dwukrotnie ubierałem sztormiak, żeby zrzucić grota na dwóch refach, i tyleż razy go zostawiałem tłumacząc sobie, że jestem przewrażliwiony, że jachtowi nic nie grozi na tak skróconych żaglach (KL III, GR2, B) idąc pełnym bajdewindem w piątce. Zasnąłem o 3.30, wiatr nieco odszedł w lewo. Równocześnie osłabł. Powtórnie zbudziłem się o 9-tej, dmuchało z SW 3°B. Zdjąłem oba refy z grota, Michał z trudem prowadzi. Jacht przewala się z burty na burtę, człapie do przodu 2 węzły.
19.00. – Założyłem po południu przeciwwagę z ołowiu na fletner i to w biegu. Leżąc na brzuchu na pokładzie, całą górną połową wychylony za rufę, pracowałem ochlapywany wodą spod rufy. Przeciwwaga udana.
Wiatr skręcił na E, takiego tu jeszcze nie było, potem na ENE. Idziemy 020°, ostro do wiatru, na KL I, GR i B. Na pokładzie dziś po raz pierwszy pracowałem w koszuli i swetrze bez rękawów, i bez czapki.
W świecie awantura: ZSRR dokonał inwazji na Afganistan, informuje BBC. Carter powiedział: „Further move of Soviet troops to the Gulf means war!” – dalszy ruch wojsk sowieckich w kierunku Zatoki znaczy wojnę. Niech to kule biją! Decydujcie się panowie, póki mam możliwość manewru! (jednym halsem do Buenos Aires i prośba o azyl).
Dzień 236, 1 II 80, piątek
Minęła nużąca noc. Przed północą wiatr z NE skręcił na N, zrobiłem zwrot (KL I, GR, B), szliśmy niemal swoim kursem. Wiatr tężał, o drugiej założyłem dwa refy na grocie. Mimo całkowitego zachmurzenia było jasno, za chmurami księżyc w pełni. O 4.30 zrzuciłem kliwer I, a postawiłem kliwer III. Zasnąłem po piątej, spałem z przerwami do 11-tej.
Spidola przestaje działać, brzęczenie. Wystarczyło zmienić baterie i gra. Wiatr poszedł na West, znów idziemy wolno pełnym baksztagiem. Jacht przewala się ciężko w głębokich skłonach z burty na burtę. Utrapienie takie życie.
Po południu rozpogodziło się, Słońce przygrzało. Wyniosłem koce i materace do suszenia.
Wiatr zawrócił na NW, a więc półwiatrem idzie się lepiej. Postawiłem kliwra I, stoi pełny grot i bezan. Szybkość 5-6 węzłów.
Dziś chyba przekroczymy równoleżnik 40°S (w południe było 40°43,5’S). Dziś przetnę trasę komunikacyjną Rio e la Plata – Cape Town. Czy zobaczę jakiś statek? Wątpię.
Dzień 237, 2 II 80, sobota
Regułą jest tutaj, że spokojnych nocy nie może być. Wieczorem codziennie wiatr tężeje, a przy tym kręci w prawo lub w lewo. W tę noc na szczęście kręcił w lewo; co godzinę, półtora, trzeba było przestawiać samoster o jeden otwór, na pełniejszy kurs. Przy silniejszych podmuchach jacht ostrzył w sposób nie do opanowania przez samoster. Zrzuciłem grota, szybkość zmalała o 1 węzeł (z 7 do 6), ale jacht pod KLI i B szedł spokojnie ostrym, a po północy pełniejszym baksztagiem. O 1-szej po północy dołożyłem KL III.
Noc za to była piękna, bezchmurna lub niewielkie zachmurzenie, Księżyc w pełni, a od jachtu pod Księżyc szeroka, srebrna, mieniąca się połyskami aleja. Długo stałem z nosem przy plexi bulaja patrząc na ten piękny nocny widok, tym piękniejszy, że szliśmy swoim kursem i to dobrą szybkością. Przebieg dobowy 128 mil, jesteśmy dokładnie na rucie.
24.00. – Ø = 40°S. Pożegnanie Southern Ocean, żeglugi na Oceanie Południa.
Od 27 sierpnia 1979 (77 dzień) na Ø = 30°30’S, gdy uderzył pierwszy sztorm 5-dniowy, do 2 lutego 1980 (237 dzień) – 160 dni.
Dziś jest ciepło, ale nie gorąco. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów paradowałem w południe w koszuli po pokładzie. Ostrzygłem się na pałę, zgoliłem brodę. Ostatni raz golona na Indyjskim, od tego czasu wyrosła do niebotycznych rozmiarów. Znów z lustra spojrzał na mnie nieznany młodzian, widziany przelotnie gdzieś na południowych oceanach, przed miesiącami, niby ten sam, szczupła, drobna twarz, tylko w oczach, większych, zmęczenie.
Dzień 238, 3 II 80, niedziela
Martwi mnie poważnie bezsenność, przecież bez spania wykończę się. Zasnąłem nad ranem. Przed północą założyłem spinakerbom na KL I. O ósmej wstałem, żeby skorygować samoster. Akurat było Słońce, złapałem je. Przy samosterze stwierdziłem awarię: wypadła nakrętka śruby mocującej statecznik do sztycy, śruba się wysunęła i skrzywiła. Statecznik miał spory luz w stosunku do koła zębatego. Zdjąłem go razem ze sztycą i kołem i złożyłem na rufie.
Kliwer na spinakerbomie zaczął się szarpać i kopać w dzwon na maszcie, gdyż jacht wyostrzył. Zrzuciłem KL I. Śruba, skrzywiona, nie chciała wyjść. Przeciąłem piłką od wewnątrz; dalej nie wychodziła, przeciąłem od zewnątrz, wyszła. Zmęczyłem się okrutnie.
Na szczęście znalazłem jeszcze jeden sworzeń. Założyłem go, obwinąłem taśmą, żeby nakrętki nie odpadły. Zamontowałem całość na wysięgniku. Ustawiłem na kurs.
Pobiegłem, żeby postawić kliwra. Luźny fał zahaczył o kotka na lewym salingu i nie chciał odhaczyć się. Musiałem go rozszeklować z rogu fałowego i przenieś pod topwantę. Uff! Postawiłem kliwra, idziemy.
Jestem kompletnie słaby, to z braku snu. Śniadanie zjadłem bez apetytu. Nie wiadomo jak się ubierać, jest ciepło, ale nie gorąco. W swetrze jest za gorąco, bez swetra za chłodno.
Wiatr słaby, idziemy pod KL I na spinakerbomie i bezanie. Postawiłem grota, ale po chwili musiałem go zrzucić.
Na pokładzie rozciągnąłem zerwany forsztag oraz nowy, aby zmierzyć długość. To jest ten, bez metki, tylny forsztag.
Dzień 239, 4 II 80, poniedziałek
Flauta trwała do południa. Spałem dość dobrze. Śniła mi się Zońka, byliśmy na grobie Zyndwalewicza, na samej granicy rosyjskiej.
Rano zabrałem się do założenia forsztagu. Podniosłem go na fale pod sam top. Z pasem bezpieczeństwa rozpocząłem wspinaczkę na maszt. Byłem na salingu. Posiedziałem tam chwilę, a potem stałem. Rozkołys, ten oddech oceanu, był spory, nie czułem się na siłach wykonania zadania. Bałem się, że ręce odmówią posłuszeństwa i spadnę. Zszedłem. Będę musiał opracować pewniejszy sposób, jakąś ciągłą lub niemal ciągłą asekurację, żeby moje życie nie zależało tylko od rąk.
W południe dmuchnęło z ESE, ruszyliśmy bajdewindem po KL I, GR i B, na SN, a po chwili na STR (samoster). Dzień ciepły, po pokładzie chodzę w koszuli i bez czapki. Zaczyna być przyjemnie, klimat miły. Przebieg 20 mil za trzy czwarte doby w dryfie.
Dwa chronometry zdaje się zmieniają znak chodu dobowego, Unitra i Mera Black. Glasshütte jeszcze się nie zorientował, że ciepło i po staremu śpieszy pół sekundy na dobę.
Pracowałem cały dzień. Wykonałem dwie próby z karabinkami na pasie bezpieczeństwa. Egzamin zdał karabinek typu strażackiego (duży). Niestety, wydaje się, że zabrałem tylko jeden.
Wyrzuciłem za burtę wszystkie puszki mleka kondensowanego. Większość z nich była już przeżarta rdzą i pusta, inne z bombażem. Został po nich smród zgniłego mleka. Przy tej okazji odkryłem sałatkę dunajską i kompot z truskawek, oba produkty w puszkach. Były wśród mleka, w tym zajzajerze, ale puszki były lakierowane, toteż nie przerdzewiały.
Dziś po raz pierwszy od wielu miesięcy zejściówka przez cały dzień była otwarta na oścież, i suwklapa, a markiza zdjęta. Pobolewała mnie głowa przez dzień, do koi zażyłem aspirynę.
Dzień 240, 5 II 80, wtorek
Noc zleciała spokojnie, niewiele razy wstawałem, żeby skontrolować kurs. Natomiast rano wiatr zaczął tężeć. Niechętnie, nie dowierzając wiatrowi, zarefowałem grota na dwa refy. Dalej nie było spokoju. Po godzinie musiałem zrzucić KL I, postawiłem KL III. Szybkość zmalała.
– W kraju zima, porty skute lodami, nie ma się co śpieszyć – powtarzałem sobie.
Idziemy bajdewindem, dmucha ENE 5°B. Na dziobie fala wpadła mi za kark, co mnie zdenerwowało.
– Spokój! Tu 36°S, nie udawaj „pięćdziesiątek” – warknąłem oceanowi.
Nowa moda: w sztormiaku, ale bez czapki. Suwklapa zasunięta za względu na chlapanie. Markiza zdjęta.
Dziś po raz pierwszy zacząłem obliczać, kiedy zawinę do Gdyni. Od Hornu po kanał La Manche, Falmouth, Knox Johnston szedł 96 dni. Założywszy, że i ja tyle pójdę (choć raczej szybciej), plus 22 dni części europejskiej, daje 118 dni. Horn minąłem w 218 dniu, czyli całość daje 218 + 118 = 336 dni. Wypada to 3 maja. Założenia przewidywały 347 dni – powrót 14 maja. Od dziś 96 dni.
Tymczasem dzień brzydki toczy się opornie ku schyłkowi. Ocean pomaga w tym: albo za słabe wiatry, albo za silne z kierunku bajdewindowego. Spycha mnie w lewo, do Argentyny.
Tylko jeden produkt pozostał do gotowania, ryż, ewentualnie kasza. Makarony spleśniały, do ziemniaków purée nie mam mleka.
18.00. – Smutno mi. Nie lubię pochmurnych dni. Niebo jest sino-pochmurne. Atlantyk przypomina mi, że 36°S to bezpośrednie sąsiedztwo czterdziestek. Zaczyna mi się dłużyć ten rejs. Od „Szopena” trudno mi się oderwać, a boję się go skończyć, zostanie pustka.
Brak forsztagu czuję jak otwartą ranę w sercu. W nocy obmyśliłem sposób wyjścia na maszt: na fale grota podniosę szot i przymocuję go mocno napięty, na dole. Do niego wepnę się węzłem Prusika z pętli na piersi. A na górze przypnę się do masztu pasem bezpieczeństwa. Tylko w ten sposób mogę mieć wolne ręce do pracy, Wspinał będę się od tylnej strony grotmasztu, twarzą do dziobu.
Dni wyraźnie robią się krótsze, o 20-tej jest już noc. Choć nie widuję statków, zaczyna mnie ogarniać niepokój, gdy kładę się spać bez żadnego światła na jachcie. Ten potencjometr spalony zmusza mnie do krańcowego oszczędzania energii elektrycznej.
Boli mnie serce, chwilami jakiś ból kłuje w lewą pierś. Dzisiaj odpowiedź odnośnie następnego rejsu solo non stop brzmi: nie!
► dalej: TOM IV (od 6 II do 19 V 1980)